Zgodziłem się? Ot tak po prostu? Bez zastanowienia? - Stałem tam chwilę, patrząc tępo przed siebie na wolno nieruchomiejące już gałązki. – Może nie słyszał i nie pójdę?… Boże! Kogo ja chce oszukać? – Westchnąłem ciężko, przesuwając dłoń z krwawiącego policzka na trochę zesztywniały kark, który wolno zacząłem uciskać palcami.
Nawet jeżeli te wszystkie wydarzenia z wieczora nie do końca dotarły do mojej świadomości, a przez to nie obudziło się jeszcze moje sumienie, to i tak wiedziałem, że skorzystam z tego jakby nie patrzeć… zaproszenia i przyjdę na tą przeklętą polanę. W końcu czekałem na to tyle czasu i pomimo chęci oraz nieudanych prób zapomnienia, teraz i tak wszystko w ostateczności wzięło w łeb. Bo on tu był. Mimo iż nie wiem jak ani też skąd, ale jednak… I chociaż z drugiej strony nie byłem pewien czy dobrze robię, godząc się na to spotkanie, coś we mnie chciało zaryzykować i skutecznie zagłuszyło cały zdrowy rozsądek.
Cholera. Sam nie wiem czego chce…
Na pierwszy rzut oka, przez ten rok Mikaru nic się nie zmienił ani z charakteru, ani z wyglądu. Nawet jego oczy miały dawny blask i tą dziwną nutkę, która potrafiła jednocześnie zafascynować jak i przerazić, czyniąc go w ten sposób jeszcze bardziej atrakcyjnym. Nie miałem pojęcia jakim cudem znalazł się w miejscu gdzie ja przyjechałem na urlop. A może raczej, jak moja skromna osoba trafiła do lasu koło którego on rzekomo mieszka…
Problemy rodzinne… Nie! O tym akurat chce wiedzieć zdecydowanie jak najmniej, czyli najlepiej nic.
Im dłużej się nad tym zastanawiałem tym bardziej miałem wrażenie, że to chyba mnie coś w nim cały czas przyciąga. W ostateczności to ja zarówno teraz, jak i wtedy na niego trafiam, a nie odwrotnie… Jakbym na siłę próbował skomplikować sobie życie.
Tylko czemu brunet wraca akurat w momencie, kiedy zdecydowałem się stworzyć w swoim życiu pewien punkt w którym jedno miało się zakończyć, aby coś innego mogło zacząć na nowo? Kiedy chciałem zachować te dobre wspomnienia o nim w nienaruszonym stanie, a dać szansę komuś innemu?
Nigdy nie rozumiałem dlaczego to właśnie mnie musiały spotykać w życiu jakieś „dziwne” rzeczy… walka z ambicjami własnego ojca, przynależność do mniejszości seksualnej, wybitnie naiwny i czasami aż za bardzo empatyczny charakter, który nijak nie miał się do cech moich rodziców… Jednakże z tym wszystkim akurat jakoś sobie - gorzej lub lepiej - dawałem radę… zawsze. Aż do momentu poznania szarookiego. Dopiero przez niego, tam gdzieś w środku, zrodziło się coś na co nie mam najmniejszego wpływu. Co sprawia, że nie mogę przestać o nim myśleć, niezależnie od tego jak bardzo bym tego chciał. Co powoduje, że przy nim nie umiem logicznie i trzeźwo rozumować. Co, nie biorąc pod uwagę konsekwencji, ciągnie mnie do niego jak magnes. A czy wymagałem aż tak dużo chcąc, żeby moje spokojne - do czasu spotkania Mikaru - życie zawsze takie było? A jeżeli nie, to dlaczego to wszystko z taką łatwością burzy jedna i ta sama osoba? Nieraz zastanawiałem się jakie fatum nade mną ciąży, iż zawsze muszę znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Na domiar złego to wczorajsze, dziwne przeczucie mnie nie opuściło, a jeszcze bardziej się teraz wzmogło. Miałem nieprzyjemne wrażenie, jakby jakieś zmiany wprost wisiały w powietrzu, a ja nie mogłem nic zrobić, żeby im w jakikolwiek sposób zaradzić, tylko czekać aż mnie dopadną. Niemalże słyszałem wokół siebie muzykę, jaka zawsze towarzyszy bohaterom horrorów, gdy skradają się do jakiejś piwnicy lub szafy, by sprawdzić czy nie ma tam nic podejrzanego… I nigdy do końca nie wiadomo czy ich przeczucia są dobre i coś na nich wyskoczy, czy jednak nic się nie stanie, a oni najedzą się tylko niepotrzebnego strachu.
Poczułem szorstką sierść na wierzchu dłoni i wzdrygnąłem się lekko, wytrącony z własnych rozmyślań. Od razu spojrzałem w dół na przyglądającego mi się uważnie Rukiego, który siedział w tej chwili koło mojej nogi.
- Jak zwykle musiałeś maczać w czymś łapy. – Pomimo wcześniejszego postanowienia zlinczowania futrzaka, złość na niego całkiem mi już przeszła. Uśmiechnąłem się delikatnie, a owczarek przekrzywił lekko głowę, nadstawiając uszu i uderzając leniwie ogonem o pień jakiegoś drzewa. – Idziemy. – Zadecydowałem i odwróciłem się w stronę jeziora. Odetchnąłem porządnie, po czym rozgarniając gałęzie wyszedłem z lasu, kierując się w stronę drewnianego budynku.
Zmęczenie na nowo zaczęło dawać o sobie znać i w tej chwili marzyłem jedynie o śnie oraz mięciutkim łóżku, które niestety jak na moje obecne możliwości było zdecydowanie za wysoko. Dlatego też teraz nie śmiałem pogardzić nawet niewygodną sofą stojącą w salonie, którą za chwilę miałem zamiar wykorzystać.
Spod do połowy zamkniętych powiek zerknąłem na idącego wolno koło mojej nogi psa.
Dalej nie rozumiałem o co chodziło Mikaru z tym „proszeniem” go o pomoc. Wprawdzie też często mówiłem do owczarka, jednakże nigdy nie miało to na celu dosłownych prób porozumienia się z Rukim. Aż tak naiwny to nawet ja nie byłem. Zwłaszcza, że ludzie zawsze dziwnie się na mnie patrzyli, jak na spacerze czasami zdarzyło mi się przez nieuwagę prowadzić głośny monolog bez wątpienia skierowany bezpośrednio do zwierzaka, który zamiast odpowiedzi przekręcał tylko w charakterystyczny dla siebie sposób uszy, informując mnie w ten sposób, że coś tam słyszy i mogę kontynuować… Poza tym tyle razy bezskutecznie prosiłem o coś mojego pupila, a on wówczas przyglądał mi się jedynie ciekawie, jakbym postradał zmysły i czasami tak też właśnie się czułem.
Westchnąłem cicho, wciskając dłonie w kieszenie spodni.
Tak naprawdę to po tych wszystkich dziwnych wydarzeniach związanych z szarookim, wolałem głębiej nie wnikać czy mówił on dosłownie, czy też nie. Od samego początku zauważyłem, iż ich relacja była jakaś wyjątkowo… inna. Jakby się w jakiś dziwaczny sposób rozumieli. I choć wiedziałem, że to niemożliwe, nie mogłem pozbyć się tego głupiego wrażenia…
Potrząsnąłem lekko głową.
Nie będę o tym myślał. Nie chciałem wkraczać na niebezpieczne, niewyjaśnione grunty, do których zawsze skłaniało mnie zbyt długie rozmyślanie o Mikaru. Nie miałem zamiaru przekonywać się do czegoś irracjonalnego, co już od dawna rodziło się w zakurzonych i niemalże zapomnianych zakamarkach mojej świadomości. Czasami wydawało mi się, że poznając jego, siłą rzeczy zapoznaję się również z nową, jak dla mnie nieznaną do tej pory rzeczywistością, która bez żadnego ostrzeżenia czy też zaproszenia próbuje wedrzeć się do mojego racjonalnego życia. Tylko nawet jeżeli takowa faktycznie istniała, ja nie miałem zamiaru jej do siebie w żaden sposób dopuszczać, gdyż wiedziałem iż graniczy to ze zburzeniem całego mojego dotychczasowego sposobu myślenia i postrzegania świata, a tego z pewnością nie chciałem…
Coś, zobaczyć równa się uwierzyć, a nie odwrotnie… - powtarzałem, jak mantrę.
Wspiąłem się po schodach, po raz któryś już tego dnia powstrzymując ziewnięcie. Od razu skierowałem swoje kroki do salonu, gdzie na sofie, tak jak go wczoraj zostawiłem, leżał złożony przeze mnie w kosteczkę koc. Uśmiechnąłem się delikatnie, niemalże rozpływając na samą myśl, że za chwilę się położę.
Ułożyłem się na meblu, który w tej chwili złudnie wydawał mi się tak bardzo wygodny. Podciągnąłem kolana pod brodę i przykryłem polarowym pledem po sam czubek głowy, a błogi uśmiech ozdobił moją twarz. Teraz nie martwiłem się o ubrania ani moje ciało, które później z pewnością nie omieszka dać mi o sobie znać tępym pulsowaniem w mięśniach i trzeszczeniem w kościach.
Westchnąłem cicho, przymykając oczy. Zdążyłem się tylko przekręcić przodem do oparcia oraz poczuć przyjemny ciężar ładujący mi się na stopy, po czym od razu zasnąłem.
- Josh… – Coś trąciło delikatnie moją łopatkę.
To tylko sen. - Mruknąłem niezadowolony, przekonując samego siebie i próbując nakryć głowę kocem, który zakrywał mi teraz jedynie nogi i ni cholery nie chciał drgnąć, czymś chyba przygnieciony. Po chwili siłowania się z materiałem zrezygnowałem z walki i skuliłem się jeszcze bardziej. Jak przez mgłę usłyszałem cichy śmiech, ale nie zwróciłem na niego najmniejszej uwagi, ponownie próbując pogrążyć się we śnie.
- Josh… - Tym razem coś potrząsnęło mnie za ramię.
Warknąłem niezadowolony, marszcząc lekko brwi i wciskając się jeszcze bardziej w oparcie sofy, żeby uciec jak najdalej od natręta, którego po głosie oczywiście nie rozpoznałem. Po namyśle wyciągnąłem spod głowy jedną z poduszek i położyłem ją na niej, złudnie próbując schować się przed intruzem, który z butami właził właśnie w mój senny świat.
- Wstawaj. – Czyjaś dłoń połaskotała mnie po żebrach, jakby to miało poskutkować. Szkoda tylko iż owy osobnik nie miał chyba pojęcia, że wyjątkowo coś takiego na mnie nie działa…
- 30 centymetrów – mruknąłem zachrypniętym i trochę stłumionym głosem, unosząc wskazujący palec. Nie wiedziałam czy ta osoba była w stanie go zobaczyć, ale warto było spróbować, zaznaczając w ten sposób powagę mojego mamrotania.
- Vic pojechał do sklepu.
Hm… Skoro to nie on… - Moje szare komórki pracowały na zwolnionych jeszcze obrotach, próbując dopasować głos do odpowiedniej, z pewnością znajomej mi postaci. Niemalże słyszałem przeskakujące w głowie trybiki. – Ah Andy! – Oświeciło mnie nagle.
- Po co? – wyartykułowałem słabo, jeszcze bardziej marszcząc brwi. Niedługo botoks będzie mi potrzebny, żeby pozbyć się wszystkich zmarszczek, jakich się przez nich nabawię i to w tak młodym wieku. – Przecież za jakieś cztery dni wyjeżdżamy, a jedzenia mamy jak dla wojska.
- Po alkohol.
- Ah tak. Mogłem się tego domyśleć. – Uśmiechnąłem się krzywo, przesuwając poduszkę wyżej, żeby zakrywała tylko moje oczy i głowę.
Meg i Lucy + urlop = picie, a nie przepraszam… chlanie. – Parsknąłem cicho. – Dziwne, że jeszcze nigdy nie były na żadnym dołku.
- Sąsiedzi zaprosili nas na dzisiaj na ognisko, więc dziewczyny uparły się, żeby zaopatrzyć naszą szóstkę chociaż we własne… napoje. – Zachichotał. Po chwili poczułem ciężar chłopaka, który siadał na podłokietniku mebla zaraz za moją głową, tworząc tym samym wyjątkowo irytującą nierówność. Nie przejąłem się nią jednak za bardzo, gdyż ponownie wysiliłem moje szare komórki, bo coś mi się nie zgadzało w jego wypowiedzi…
- Jacy sąsiedzi?
- Przyjechali wczoraj wieczorem, jak wybyłeś na poszukiwania… Jak widzę udane. – Ogon psa, leżącego w nogach obił się o moją łydkę. – I zaprosili nas wszystkich do siebie.
- Yhym.
- Powiedziałem wszystkich.
- Yhym – mruknąłem wyraźniej. Przecież nie byłem głuchy, słyszałem co powiedział i wiedziałem co to – o zgrozo! – dla mnie oznacza.
Na chwilę między nami zapanowała cisza w czasie której poprawiłem się trochę na sofie, wciskając stopy jeszcze bardziej pod psa i na nowo próbowałem powrócić do krainy Morfeusza z której wyrwał mnie mężczyzna.
A miałem taki piękny sen... – Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Coś ty właściwie robił w tym lesie tyle czasu? – zapytał nagle jakimś cichym głosem.
- Szukałem psa. – Odpowiedź padła automatycznie.
- Vic mówił, że wiesz gdzie jest…
- Ale nie było go na tamtej polanie, więc musiałem zapuścić się dalej w las – skłamałem gładko, otwierając powoli oczy i już całkiem się rozbudzając. – A potem moja wspaniała orientacja jak zawsze się nie popisała i trochę się zgubiłem. – Zaśmiałem się nerwowo, co jednocześnie można było uznać za zakłopotanie jak i próbę zatuszowania łgarstwa i za cholerę nie wiedziałem w jakim kontekście on to odbierze. Dlatego właśnie wpatrywałem się w oparcie sofy, które niemalże dotykałem nosem i czekałem na jego reakcję.
Sam się dziwiłem, że te słowa tak łatwo przeszły mi przez gardło. Osobiście nie lubiłem kłamać, zwłaszcza, że od dziecka słabo mi to wychodziło, przynajmniej jak patrzyłem rozmówcy w oczy. Wtedy było zawsze najtrudniej. Przez te wszystkie lata nie nauczyłem się wytrzymywać pod czujnym wzrokiem oczekującej odpowiedzi osoby, co od razu mnie zdradzało i dlatego właśnie nie praktykowałem tego zbyt często. Osobiście zawsze wolałem znać prawdę, chociażby i tą najgorszą, jednak w stosunku do innych…
Oczami wyobraźni zobaczyłem długi korytarz o mdłym kolorze i siedzące na twardych krzesłach, wzajemnie wspierające i pocieszające się osoby. Widziałem ładną blondynkę w średnim wieku, która oparta o ramię łysiejącego już, milczącego mężczyzny chowała twarz w chusteczkę. Wysoki, przystojny chłopak stał oparty plecami o ścianę i wpatrywał się uparcie w swoje buty. Jego twarz była niezwykle blada, a cienie pod oczami odbijały się na niej tak przerażająco wyraźnie… Starsza, siwa kobieta głaskała jasnowłosą po plecach, mówiąc cicho pocieszające słowa, które pomimo dzielącej nas odległości mniej więcej słyszałem, a które jak igły wbijały się w moje ciało i bezlitośnie przeszywały je na wskroś.
Zawsze chciałem być lekarzem. Pragnąłem pomagać ludziom, ratować im życie, stawiać na nogi, wywoływać uśmiech i nadzieję… Gdy ktoś mnie pytał „Dlaczego?”, zazwyczaj odpowiadałem: „W dzieciństwie nikt bliski mi nie umarł i nie mam na celu ratowania całego świata… Ale zawsze wierzyłem, że coś naprawę dużego zaczyna się od drobnostek”. Większość tego nie rozumiała, ale ja dobrze wiedziałem o co mi chodzi i tylko to się dla mnie liczyło… Jednakże marzenie okazało się być bardziej odległe od prawdy niż kiedykolwiek mógłbym przypuszczać.
Dla mnie, kiedyś istniała tylko jedna strona tego medalu… Wyobrażałem sobie, że będę wyłącznie ratował życia i przekazywał dobre wiadomości, iż mi nigdy się nie przytrafi, aby pacjent zmarł na moim stole, mojej zmianie, że zawsze będę w stanie coś zrobić. Myliłem się. Tak cholernie bardzo się myliłem, a tamten dzień był jak kubeł zimnej wody, którą na mnie wylano, aby za uszy przytargać moją skromną osobę ze świata marzeń do rzeczywistości. Wówczas dostrzegłem tą drugą stronę, mroczniejszą…
Stałem przed salą nie mogąc zrobić żadnego kroku. Moje serce ścisnęło się boleśnie i po raz kolejny w swoim życiu przeklinałem los, że jest taki okrutny i niesprawiedliwy. To był mój pierwszy raz. Ten, który ponoć pamiętamy do naszych ostatnich dni, a który ja chciałem zapomnieć zanim jeszcze nastąpił. Wiedziałem, że kiedyś do niego dojdzie, ale… Nie myślałem, że będzie to takie trudne. Tamtego dnia zrozumiałem, że niezależnie od tego ile lat bym się nastawiał na coś takiego, nigdy tak naprawdę nie będę gotowy… Nie byłem przygotowany na rujnowanie i burzenie czyjegoś świata. Na włażenie z butami w spokojne, rodzinne życie. Nie miałem najmniejszej ochoty oznajmić jakimś rodzicom, że właśnie stracili córkę. Iż piętnastoletnia dziewczyna, która miała przed sobą jeszcze całe życie nie przeżyła operacji, ponieważ wewnętrzne obrażenia ciała były zbyt rozległe… Nie chciałem uświadamiać tej kobiety, że nigdy już z nią nie porozmawia i nie pozna przyszłego zięcia, iż jej ojciec już nie będzie z niej dumny i nie zobaczy jej uśmiechu, a brat nie będzie musiał się o nią martwić i pilnować, żeby nie zadawała się z jakimiś podejrzanymi typami…
- Ja mogę im powiedzieć. – Wzdrygnąłem się słysząc koło ucha szept. Ciepła dłoń dotknęła mojego ramienia. Spojrzałem lekko rozbieganym wzrokiem na starszego mężczyznę, który stanął koło mnie, utkwiwszy przenikliwe spojrzenie w siedzących przed nami osobach.
- Była moją pacjentką – odpowiedziałem słabo, kręcąc przecząco głową. Kiedyś ten moment i tak musiał nastąpić…
- Była moją pacjentką – odpowiedziałem słabo, kręcąc przecząco głową. Kiedyś ten moment i tak musiał nastąpić…
- To chociaż pójdę z tobą. – Jego bystre oczy spojrzały na mnie. Kiwnąłem tylko potwierdzająco. Ponownie przeniosłem swoje niebieskie tęczówki na rodzinę. Od razu zauważyłem, że chłopak w końcu nas zobaczył i ustał teraz przodem do mnie. Odetchnąłem głęboko i ruszyłem wolno w ich stronę, słysząc koło siebie kroki drugiej osoby. Po kolei wszyscy zwrócili na nas uwagę, podnosząc się ze swoich miejsc. Byłem pewien, że już z daleka wiedzą co chcemy im powiedzieć. I zanim doszliśmy, blondynka z powrotem usiadła ciężko na krześle, rozszerzając z przerażenia oczy, które utkwiła we mnie. W tamtym momencie czułem się jak skazaniec idący na szubienicę… Lub morderca zadający kolejne ciosy swojej ofierze… Albo sędzia wydający wyjątkowo niesprawiedliwy wyrok… I choć wiedziałem, że to nie moja wina, iż to nie ja ją zabiłem, a próbowałem tylko pomóc, czułem się strasznie…
Do tej pory pamiętam ich wyraz twarzy, a w głowie odbija mi się rozpacz tej kobiety.
- Pierwszy raz jest zawsze najgorszy. – Po wszystkim lekarz, który poszedł ze mną klepnął moją osobę pocieszająco po ramieniu, ale nie miał racji. Dla mnie każdy kolejny był równie ciężki, tylko ten jeden wyjątkowo wyraźnie utkwił mi w pamięci i wiedziałem, że zostanie w niej do końca życia… Był jedną z najgorszych zadr w sercu, które niezależnie od tego jak bardzo byśmy chcieli... nie znikną…
Westchnąłem ciężko, zamykając na chwilę oczy.
Nie byłem pewien czy Andy uwierzył w moje wcześniejsze kłamstwo, choć miałem taką nadzieję. W końcu nie patrzyłem mu w oczy i raczej nie miał żadnych powodów, żeby myśleć iż go oszukuję, więc…
- To idziesz? – dopytał, zmieniając tym samym temat, za co byłem mu niezmiernie wdzięczny. Rozluźniłem się trochę i odetchnąłem z ulgą, a mężczyzna wstał z zajmowanego do tej pory miejsca.
- Raczej nie mam innego wyjścia, prawda? – mruknąłem niechętnie, bo nie miałem przygotowanej jeszcze żadnej dobrej wymówki, żeby się z tego wykręcić. A wyjątkowo moja ochota, aby tam iść i spotkać nowych ludzi, rozmawiać z nimi oraz uśmiechać się równa była okrągłemu 0. Poza tym czekało mnie inne spotkanie, dużo ważniejsze… Dlatego do wieczora miałem czas, żeby wymyśleć jak urwać się z tej imprezy, chociaż już teraz miałem nadzieję, że alkohol zrobi swoje i sam mnie w tym wyręczy…
- To super. To teraz wstajemy. – Złapał za koc, na którym w połowie leżałem w ogóle tego nie zauważając i bez żadnego ostrzeżenia czy ceregieli pociągnął za jego końce. Nim zdążyłem się zorientować w sytuacji i jakoś sensownie zareagować poczułem szarpnięcie, a po chwili leżałem już jak długi, cały poobijany na podłodze obok sofy.
- Sadysta – jęknąłem rozpaczliwie, zbierając swoje obolałe gnaty z drewnianych paneli i pocierając potłuczony łokieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz