Od dobrej godziny panowała już ciemność, wdzierająca się w najbardziej niedostępne zakamarki naszego świata. Noc była ciepła, choć wyjątkowo pochmurna i mroczna. Czarne chmury przysłoniły księżyc i gwiazdy królujące na niebie. Dziś las wydawał się… inny. Drzewa stały jakby na baczność, niewzruszenie niedaleko od jeziora, przypominając teraz wrogie wojsko, gotowe zaatakować na najcichszy rozkaz swojego dowódcy… Ten brak nawet najdrobniejszego szelestu czy podmuchu wiatru brzmiał w moich uszach jak cisza przed burzą…
Gdy dopłynąłem w końcu do brzegu, wyszedłem po drewnianej drabince na molo i rozejrzałem się za psem, który dosłownie przed chwilą zniknął mi z oczu.
Kazałem mu zostać – warknąłem niezadowolony, ściągając brwi do środka twarzy. Podniosłem z mokrych desek ręcznik i zacząłem pobieżnie wycierać się do sucha, poszukując jednocześnie wzrokiem mojej zguby. Oczywiście nigdzie w pobliżu jej nie było, a zalegająca ciemność wcale mi nie pomagała.
- Cholera – mruknąłem do siebie.
To już trzeci raz z kolei, kiedy Ruki znika niewiadomo gdzie na całą noc, żeby wrócić dopiero nad ranem na jedzenie. I nie dość, iż po powrocie jest cały mokry, zapewne od rosy oraz lepki od pajęczyn, to do tego jeszcze obładowany mnóstwem igieł i szyszek, które przyczepiają się do jego sierści jak jakieś rzepy.
Najgorsze z tego wszystkiego są jednak późniejsze próby doprowadzenia go do porządku, gdzie pomimo jego niezadowolenia muszę to wszystko z niego ściągać, aby nie wyglądał jak chodząca ściółka leśna. Nawet zagroziłem, że zgolę go na łyso, jeżeli nie przestanie się szwędać niewiadomo gdzie, ale jakoś nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Choć po kolejnym „oczyszczaniu go” doszedłem do wniosku, iż nie byłby to nawet najgłupszy pomysł, przynajmniej ułatwiłoby mi to dokładne obejrzenie go po każdej takiej eskapadzie. Muszę w końcu sprawdzić czy nie przyniósł ze sobą pewnych bardzo „towarzyskich” choć głodnych i paskudnych pajęczaków, które najchętniej obierają sobie za miejsce swojego tymczasowego pobytu jego podbrzusze bądź skórę za uszami. Już chyba z pięć ich z niego wyciągnąłem.
Ohyda! – Przewiesiłem sobie ręcznik przez ramię.
- Josh, gdzie ty idziesz?! – wrzasnęła za mną Meg, kiedy bez słowa skierowałem swoje kroki do domu, żeby pomimo późnej pory ubrać się i ruszyć na poszukiwania tego pchlarza.
Sprawę na szczęście ułatwiał mi fakt, że domyślałem się gdzie go zapewne spotkam, a jeżeli to nastąpi…
Rozedrę gołymi rękami!
Chociaż z jednej strony to może i była moja wina. Powinienem był go szukać już za pierwszym razem gdy postanowił sobie zrobić całonocny wypad, żeby pozwiedzać tę jakże piękną okolicę. Przynajmniej od razu dostałby burę i nie uznałby tak łatwo, że mu wolno… Jednak Vic i reszta, która przyjechała dosłownie dzień przed jego „debiutancką, wielką wędrówką” skutecznie mi to wyperswadowali…
Oj daj spokój, poradzi sobie…
To nie jest małe dziecko…
Jak zgłodnieje to wróci…
Chyba trochę przesadzasz…
To nie jest małe dziecko…
Jak zgłodnieje to wróci…
Chyba trochę przesadzasz…
Teraz powtarzałem sobie w myślach ich argumenty z tamtego dnia, które przekonały mnie wtedy, żebym jednak nie szedł. Długo zastanawiałem się co powinienem zrobić, aż w końcu w walce pomiędzy uczuciami a rozumem, jaka rozegrała się w moim ciele wygrało wówczas to drugie. Tak więc z ciężkim sercem postanowiłem zostać, choć cały wieczór prawie się nie odzywałem, zastanawiając czy nic go nie zaatakuje i czy wróci cały. W końcu jak na razie tylko ja widziałem tutaj coś większego niż zająca czy czaplę… Może gdyby wiedzieli sami zareagowaliby inaczej?
Zwolniłem trochę na werandzie, wzdychając ciężko.
Mimo wszelkich moich obaw pewnie cała piątka miała rację i może faktycznie zawsze przesadzałem jeżeli chodziło o niego. Jednakże… oni widzieli w nim po prostu domowego pupila, a dla mnie Ruki nie był jakimś tam zwykłym psem. Był MOIM psem. Był zwierzęciem, które znalazłem koło tych samych magazynów, gdzie pierwszy raz spotkałem bruneta. Był owczarkiem, którego niemalże na nowo musiałem wychowywać i przystosowywać do wszystkiego co żyje, który mi jako pierwszemu po tym co go spotkało zaufał, który był dla mnie teraz jak niezastąpiony członek rodziny…
Gdy spotkałem go te niemalże dwa lata temu w letni, upalny dzień był w fatalnej kondycji. Nie miał nawet siły stać porządnie na łapach. Kiedy tylko do niego podszedłem odsunął się z podkulonym ogonem i położonymi po sobie uszami w najdalszy z możliwych kątów nie warcząc na mnie, a skomląc jak mały, przerażony szczeniak. Był niezwykle wychudzony, brudny, wycieńczony, zaszczuty… Jedną z tylnych łap, którą ciągnął za sobą miał dosłownie bordową od zakrzepłej na sierści krwi. Na pierwszy rzut oka nie widać było w jak tragicznym stanie jest tamta kończyna. Kiedy udało mi się go w końcu złapać i wziąć na ręce, podobnie jak Mikaru, jego też chciałem najpierw zabrać do domu zamiast do weterynarza. W końcu sam mogłem się nimi zająć, więc po co powierzać ich jakimś obcym. Zwłaszcza, iż osobiście znałem wielu fachowców i lata na studiach, a potem w szpitalu pokazały mi, że ludzie są naprawdę różni. Jedni mieli prawdziwe powołanie i lubili to co robili, innym natomiast zależało tylko na statusie i pieniądzach… A ja nie znałem jeszcze wtedy jakiejś dobrej lecznicy dla zwierząt, a ryzykować nie miałem najmniejszego zamiaru ani ochoty.
Postanawiając zabrać go do mojego mieszkania nawet nie pomyślałem, że mogę popełniać błąd i narazić siebie samego na niebezpieczeństwo… W pierwszej chwili przez myśl mi nie przeszło, że może mieć chociażby wściekliznę. To był zwykły instynkt, jakby jakiś wewnętrzny głos kazał mi to zrobić, a ja bez zastanowienia posłuchałem go. To była jedna z tych nielicznych chwil w moim życiu, kiedy zamiast rozumem pokierowałem się czymś zupełnie innym. Nie wiem czy wynikało to ze zwykłych ludzkich odruchów, a może było to już jakby „zboczenie” zawodowe bądź po prostu zaczynała doskwierać mi samotność…
Idąc przez miasto wzbudzałem z nim dosłownie sensację. Ludzie pokazywali nas sobie palcami, jakby w życiu nie widzieli czegoś podobnego na żywo… Całą siłą woli próbowałem ignorować szepty i jakieś wyssane z palca, bezsensowne insynuacje. Nienawidziłem osób, które zamiast skupić się na własnym, szarym życiu poszukują sensacji i tematów do plotek…
Gdy w końcu doszedłem z psem na rękach do domu, musiałem związać mu pysk bandażem, tak na wszelki wypadek, gdyby w jakimś odruchu spróbował mnie jednak ugryźć. Jedną z pierwszych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy po ogólnym obejrzeniu go, były ślady na jego szyi… Nie miałem najmniejszych wątpliwości co je mogło zostawić. Coś mnie ścisnęło wtedy w środku… Spojrzałem na psa, który oddychał ciężko, mrugając leniwie i ospale powiekami, leżąc na moim kocu.
Było wtedy lato…
Oczami wyobraźni zobaczyłem ładnego owczarka, którym zapewne nie tak dawno był, przywiązanego do jakiegoś drzewa w lesie i pozostawionego na pewną śmierć… Widziałem odjeżdżający samochód i zdezorientowanego psa szczekającego za nim, który nie wie jeszcze co się właśnie stało…
Pamiętam, że wówczas pierwszy raz go pogłaskałem. Gdy tylko moja dłoń zetknęła się z jego ciałem brązowe tęczówki spojrzały na mnie ze strachem, a bok zwierzaka zaczął unosić się i opadać zdecydowanie szybciej niż wcześniej. Pod palcami czułem jego szybko bijące serce i napięte mięśnie. Wiedziałem, że się bał…
Nigdy nie mogłem zrozumieć i z pewnością nie zrozumiem takiego bestialstwa. Do tamtego dnia tylko słyszałem o czymś takim, ale w życiu jeszcze nie widziałem tego na własne oczy i nie chciałbym zobaczyć po raz drugi. To było straszne, nieludzkie. Jak niektórzy mogą tak traktować inne istoty? Jakim trzeba być człowiekiem czy może raczej… już potworem?
Zawsze uważałem, że ze zwierzętami jest trochę jak z małymi dziećmi, które są od dorosłych zdecydowanie słabsze i zależne, które patrzą na nas z nadzieją i czystą naiwnością. Oczekują one wyłącznie opieki, ochrony, szczęścia i bliskości, za które gotowe są obdarzyć nas bezgranicznym zaufaniem i miłością. Nie umiem pojąć jak ludzie potrafią to czasami tak perfidnie wykorzystać… Mamią, kłamią, oszukują, a potem nieoczekiwanie, gdy już przestają być potrzebne lub zaczynają im zawadzać odrzucają je i krzywdzą w najbardziej okrutny ze wszystkich sposobów. A najgorsze jest chyba to, że one nie rozumieją dlaczego. Nie mają pojęcia co zrobiły źle i poszukują winy wyłącznie w sobie… Zresztą nie tylko dzieci i zwierzęta bywają tak naiwne oraz łatwowierne… wielu dorosłych również takich jest, a każde kolejne odrzucenie i zawód boli coraz bardziej…
Wszedłem do sypialni i wyciągnąłem z szafy pierwsze lepsze bokserki, T-shirt oraz jeansy. Odrzuciłem mokry ręcznik i kąpielówki na łóżko, zakładając na siebie kolejne, suche warstwy odzieży.
- Gdzie idziesz? – Usłyszałem za sobą głos Vica, gdy zapinałem już klamrę paska.
- Po Rukiego. – Schyliłem się, żeby nałożyć buty.
- Nie będziesz się bał?
- Oczywiście, że nie – fuknąłem, zawiązując drugiego adidasa.
Gdy je zasznurowałem odwróciłem się w stronę mężczyzny, który opierał się o framugę drzwi.
- Aż tak się o niego martwisz? – Przekrzywił lekko głowę. Uśmiechnął się delikatnie, ale w jego oczach dalej dostrzec można było niezadowolenie i zrozumiałe dla mnie pragnienie… Zachichotałem w duchu, próbując jednocześnie nie dać po sobie poznać mojego zadowolenia.
- Wiesz, że on potrafi mieć wyjątkowego pecha. – Pokręciłem z udawanym niedowierzaniem głową, przypominając sobie słowa szatyna na temat dzikich zwierząt, które można tu spotkać. Wolałem nawet nie myśleć co bym zrobił gdybym ja albo mój beztroski, egoistyczny pies natrafił na jakiegoś niedźwiedzia lub… niezwykle dużego wilka. – Poza tym, chyba wiem gdzie się zaszył. – Podszedłem do Victora, zerkając w jego zielone tęczówki. – Więc szybko pójdzie. – Pocałowałem go krótko w szorstkawy policzek, krzywiąc się lekko. - Mógłbyś się w końcu ogolić. – Dodałem na odchodnym, machając dłonią.
- Po co? I tak mam zakaz zbliżania się do ciebie na mniej niż 30 centymetrów. – Zaśmiał się cicho, choć nie wyczułem w tym za bardzo wesołości. Mimowolnie uśmiechnąłem się kącikiem ust.
Tak jak obiecałem sobie w duchu, że otrzyma karę, tak słowa dotrzymałem. W końcu za „zdradę stanu” należała się mu jakaś porządna nauczka, o której dowiedział się gdy tylko położyliśmy się do łóżka po tamtej pamiętnej, powitalnej kolacji.
Kiedy tylko moje zmęczone i przejedzone ciało zetknęło się z mięciutkim materacem od razu odsunąłem się na sam jego koniec, informując szatyna przy okazji o zakazie zbliżania się do mnie na odległość mniejszą niż owe 30 centymetrów. Oczywiście Vicowi nie przypadł on za bardzo do gustu i na znak protestu przykleił się do moich pleców, perfidnie go tym samym łamiąc, a do tego jeszcze drażniąc moją wrażliwą skórę na brzuchu opuszkami palców i bezczelnie mrucząc mi do ucha, co w konsekwencji wywoływało tylko nieproszone dreszcze biegające sobie beztrosko wzdłuż mojego kręgosłupa. W pierwszej chwili prawie, prawie uległem… Na całe szczęście jednak tak się nie stało, gdyż w porę jakoś się opanowałem. W ostateczności za lekceważenie mojej osoby, nie dość iż szatyn oberwał po głowie, to jeszcze na potwierdzenie mojego oburzenia, niezadowolenia i powagi mojego zakazu położyłem między nami Rukiego, któremu ten pomysł w odróżnieniu od Vica wyjątkowo się spodobał. Mężczyzna pół nocy mamrotał coś do siebie pod nosem, warcząc cicho, a ja zasnąłem z szatańskim uśmiechem na ustach.
Gorzej było następnego dnia, gdy owczarek zrobił sobie pierwszą całonocną wyprawę. Tamtego wieczoru szatyn, po kilkunastu godzinach udawania obrażonego, łaskawie wybaczył mi moje „durne pomysły”… Pomimo jego marudzenia dobrowolnie przeniosłem się wtedy na sofę z torebką pieprzu, którą umieściłem pod poduszką i którą gotów byłem wykorzystać, jeśli zostałbym do tego zmuszony. Po tak ekstremalnym śnie, który zaowocował rano nieznośnym bólem szyi i krzyża, nie żałowałem… Jeżeli bowiem Vic miał nadzieję, że zmienię zdanie co do jego kary to się grubo pomylił. Potrafię jeszcze dotrzymywać danego słowa, zwłaszcza własnego, nawet jeżeli będę musiał przy tym trochę pocierpieć.
- Ty do mnie tak, ale ja do ciebie nie, więc tylko tak dobrze radzę. – Odwróciłem się na chwilę, pokazując mu język, na co roześmiał się już szczerze. Zbiegłem po schodach z delikatnym uśmiechem na ustach i wyszedłem z domu od razu kierując się do miejsca, gdzie pierwszego dnia wszedłem do lasu. Wsadziłem ręce głęboko do kieszeni spodni.
- Przeklęty pies – mruknąłem pod nosem. – On kiedyś sprowadzi na mnie prawdziwe nieszczęście. – W tamtym momencie mimowolnie przypomniałem sobie o Mikaru, ale jakoś nie zwróciłem na to większej uwagi.
Zatrzymałem się na chwilę przed leśną ścianą i spojrzałem do góry na czubki drzew. Westchnąłem ciężko i zrobiłem krok do przodu, wchodząc w ten sposób w jakby zupełnie inną rzeczywistość. Tak jak wcześniej kierowałem się cały czas do przodu, a wspomnienia na nowo ożyły…
Przed zajęciem się raną na szyi psa obejrzałem jeszcze jego tylną łapę, która przykuła moją uwagę już koło miejsca jego znalezienia. Kiedy tylko dotknąłem tamtej kończyny owczarek zapiszczał i chciał ją zabrać, podkulając pod brzuch. W ostatniej chwili ją złapałem i przytrzymałem co wywołało szarpnięcie się zwierzęcia i uniesienie na krótką chwilę jego łba do góry, który niemalże natychmiast opadł z powrotem na posłanie.
Od razu widać było, iż psiak nie ma w ogóle siły. Oddychał niezwykle ciężko i urywanie. Pogłaskałem go po udzie, próbując go w ten sposób choć trochę uspokoić i zabierałem się za stopniowe i ostrożne odsłonięcie zranienia. Gdy tylko najdelikatniej jak umiałem odsunąłem sierść, aż wstrzymałem oddech. Widać było, że rana jest jeszcze świeża. Noga owczarka wyglądała paskudnie. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie jakby była niemalże przecięta na pół. Widywałem już podobne przypadki nieraz, ale mimo wszystko zrobiło mi się niedobrze. Siłą powstrzymałem napływającą do gardła żółć. Przełknąłem nerwowo ślinę i spróbowałem się zebrać w sobie. Obejrzałem dokładnie uszkodzone mięśnie i na szczęście nienaruszoną kość. Wiedziałem, że nieprędko pies dojdzie do siebie i odzyska dawną sprawność po czymś takim.
Przypuszczałem, iż zwierzak zerwał się jakoś ze sznura, po czym prawdopodobnie wpadł w sidła, które kłusownicy rozstawiają jeszcze po lesie, choć od wieków nie widziano w okolicy żadnego grubszego zwierza. Byłem ciekaw jak się z nich wydostał. Urwanie się z więzów jeszcze rozumiem, ale to…? Jedynym logicznym wytłumaczeniem jakie przyszło mi wówczas do głowy było, że ktoś wyciągnął go z pułapki, ale mimo wszystko zostawił…
Tym razem nie wypadłem z lasu jak pierwszej nocy, tylko kulturalnie, stawiając dość niepewnie kroki do przodu wyszedłem ze ściany drzew na polanę, na której znalazłem kilka dni temu zwierzaka i zorientowałem się, że w miejscu tym może być coś większego od zająca.
Boże, ale ciemnica. – Przełknąłem ślinę. Zmrużyłem oczy, żeby choć spróbować zobaczyć coś na odległość dalszą niż metr. - Głupek ze mnie. Jestem sam w tym przeklętym lesie… Po prostu pięknie… - Schyliłem się trochę do przodu.
Od niedawna zaczynałem dochodzić do wniosku, że ten urlop i otoczenie na mnie źle wypływają. Miałem wrażenie, że nie myślę tak jasno jak powinienem, co potwierdzają tylko miejsce, czas i sytuacja w jakich się obecnie znalazłem. W tej chwili przypomniały mi się tak często powtarzane przez ludzi słowa: „lepiej późno niż wcale”, ale jakoś teraz nie bardzo pociesza mnie to powiedzenie, bo… dlaczego dopiero w tym momencie doszło do mnie, że mogłem kogoś ze sobą wziąć? Po cholerę sam pchałem się nocą do lasu, którego nie dość, że nie znam, to jeszcze tak naprawdę się boję? Czy naprawdę jestem tak zdesperowany aby znaleźć Rukiego, że już trzeźwo nie myślę i kieruję się jakimś impulsem?
Chociaż Vic mógł pomyśleć i uprzeć się, żeby ze mną iść, ale po co? Prawda? – warknąłem w myślach, przeklinając przy okazji mężczyznę. - Nie mam nawet telefonu – jęknąłem cicho, gdy uświadomiłem sobie, że urządzenie zostało w domu, a ja nie pomyślałem, żeby je zabrać ze sobą… Choć wątpliwe było czy w ogóle znalazłbym w tej dzikiej głuszy zasięg, żeby do kogoś zadzwonić, to miałbym teraz jakiekolwiek, chociażby nawet nędzne źródło światła…
Przemknąłem na palcach parę kroków do przodu, starając się być przy tym jak najciszej. Próbowałem najdłużej jak tylko mogłem zachować zimną krew, ale ona stopniowo coraz bardziej rozmarzała, krążąc w miarę upływu czasu znacznie szybciej w moich żyłach. Mój organizm powolutku zaczynał reagować na budzące się w głowie obawy i strach.
- Ruki? – wyszeptałem pod nosem, jeszcze bardziej mrużąc oczy. W duchu modliłem się, żeby moje przeczucie się sprawdziło i aby on naprawdę tutaj był.
Miałem też nadzieję, że to nie w tym miejscu tą ciszę przed burzą zapowiadała mi owa noc…
Przydałby się noktowizor…
Rozejrzałem się na boki, ale nic poza konturami roślin nie widziałem. Spojrzałem na zachmurzone, akurat dziś i w takim momencie, niebo.
To chyba ja mam niezwykłego pecha, a nie Ruki. – Westchnąłem cicho. - Przyszedłem znaleźć psa, a okaże się, że zaraz sam się zgubię lub stanie mi się coś jeszcze gorszego… - Przełknąłem gulę zalegającą mi w gardle, po czym ponownie skierowałem wzrok przed siebie.
- Ruki – zawołałem głośniej, podchodząc kolejnych kilka kroków. Nagle dziwny dreszcz przebieg mi po plecach. Odruchowo rozejrzałem się dookoła mając głupie wrażenie, że coś mnie obserwuje, ale…
Nic nie widziałem.
Nic nie słyszałem.
Nie czułem nic poza…
Za moimi plecami w pewnym momencie rozległ się trzask łamanej gałęzi. W jednej chwili zamarłem przerażony. Moje serce od razu zaczęło bić mocno i tak szybko jak u królika, który wie, że za chwilę pożegna się z życiem. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że echo jego uderzeń rozchodzi się po całym lesie, pozwalając tym samym na bezproblemowe odnalezienie mojej pozycji. Nagle zapragnąłem aby zamilkło. W tej chwili, w tym momencie…
Nogi pomimo chęci ucieczki odmówiły mi posłuszeństwa, jakby wrastając w ziemie. Czułem, jak dłonie stają się mokre od potu. Usta łapczywie i zachłannie łapały powietrze, którego pomimo tego było w moim organizmie jakby coraz mniej.
W głowie poza samymi pytaniami, przewijającymi się w zastraszającym tempie, miałem kompletną pustkę.
Od tyłu doszedł do mnie kolejny trzask łamanej gałęzi, znacznie bliższy niż ten wcześniejszy. W uszach mi huczało przez krew płynącą w żyłach. Przed oczami zaczynałem widzieć ciemne plamy, co biorąc pod uwagę panujący tu mrok, wydawało się tak bardzo absurdalne i nierzeczywiste. Całe ciało pokryła mi gęsia skórka, a po plecach spływał zimny pot. Byłem przerażony… wręcz sparaliżowany strachem.
Ruszcie się… błagam – prosiłem moje dolne kończyny ze złudną nadzieją, że zareagują i zlitują się nade mną. Nie zlitowały się. Pomimo chęci zadziałania w jakikolwiek sposób, po prostu tkwiłem w miejscu i czekałem na nieuniknione. Moje ciało nie reagowało na głuche błagania, pozostając całkowicie niewzruszonym…
Gdzieś bardzo głęboko w środku, miałem niejasne wrażenie, że przez ścianę przerażenia jaka powstała w moim umyśle próbuje przebić się jakaś uspokajająca myśl, dziwna nadzieja. Mimo wszystko jest ona zbyt słaba, za bardzo zagłuszona…
Jeszcze jeden trzask rozległ się niemalże tuż za moimi plecami, a ja miałem wrażenie, że zaraz zemdleję i to chyba byłaby najlepsza rzecz jaka teraz by mnie spotkała, bo już na ucieczkę było z pewnością za późno.
- Myślałem, że już nigdy nie przyjdziesz…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz