Blog o tematyce yaoi/shonen-ai (boy&boy). Jeśli ktoś nie jest zainteresowany, proszę o opuszczenie go. Pozostałych witam serdecznie.
Gdyby znalazła się osoba, która byłaby zainteresowana kontaktem, ze mną (o coś zapytać, porozmawiać, ochrzanić... itp. itd.) gg: 25194153
Rozdziały sprawdzane są przez Akari. :)
Przytoczone przeze mnie zdanie (w belce i na nagłówku) to słowa Williama Somerseta Maughama.

niedziela, 19 czerwca 2011

6. Niezwykły gość

- Proszę. – Podskoczyłem lekko wystraszony, gdy Vic ni stąd, ni zowąd zmaterializował się koło mnie z butelką piwa w wyciągniętej w moją stronę ręce. Spojrzałem na jego radosną twarz i sam mimowolnie uniosłem kąciki ust.
- Dzięki. – Zabrałem otwarte już naczynie ze złotym napojem. Szatyn skinął tylko głową i odszedł, a ja powiodłem za nim wzrokiem. Odruchowo obejrzałem go sobie od stóp do głowy, zatrzymując się dłużej na jego umięśnionych plecach, nie zakrytych teraz żadnym zbędnym materiałem. Mężczyzna był dosłownie idealny, przynajmniej dla mnie. Jego wygląd, charakter, osobowość, intelekt… Wszystko było takie jakie zawsze chciałem, aby miał mój partner.
Westchnąłem ciężko.
Byłem beznadziejny, starałem się stworzyć choć iluzję wspaniałego związku i z zewnątrz na pewno mi to wychodziło, ale w środku… Przez ten rok naprawdę próbowałem nie myśleć o brunecie i gdy już wydawało mi się, że jestem na najlepszej ku temu drodze, iż zepchnąłem go w jakiś ciemny kąt, gdzie z czasem wspomnienia z nim zaszłyby kurzem przeszłości, trafiłem akurat tutaj. Do miejsca w którym miałem zacząć na nowo z Victorem, a chyba jednak cofałem się jeszcze bardziej…
Potrząsnąłem gwałtownie głową chcąc wyrzucić te natrętne myśli. I choć wiedziałem, że mi się to uda miałem również świadomość, iż one prędzej czy później wrócą…
Spojrzałem na szatyna, który podszedł do ustawionego na drugim końcu werandy, koło stołu, grilla. Niedługo miała zjawić się nasza prywatna hałastra, dlatego ze względów bezpieczeństwa zarówno naszego, jak i domu mój towarzysz wolał mieć już wszystko przygotowane na ich przyjazd. Wiedząc  bowiem o zaangażowaniu Lucy i Meg w wybiórcze pomaganie innym, które znając życie na pewno by się w nich obudziło, mogłoby się to naprawdę źle skończyć. Chociaż blondynkę z pewnością jeszcze dałoby się przekonać, że mężczyźni sami sobie świetnie poradzą, to z narzeczoną Andyego mogłoby już być zdecydowanie gorzej…
Parsknąłem cicho pod nosem na wspomnienie tortu, jaki zadeklarowały się zrobić na urodziny dla Vica. Pierwszy raz wtedy widziałem spojrzenie bazyliszka wykonane przez tego mężczyznę, jakim obdarzył suszącą zęby Meg i chichoczącą za nią w bezpiecznej odległości Lucy. Połączenie reakcji Victora i pokaźnych rozmiarów wzwodu, który dumnie prezentował się na powierzchni białej masy na biszkopcie wywołało u mnie napad niepohamowanego śmiechu, za co oczywiście później mi się oberwało… Jednakże taki widok i noc, naprawdę warte były problemów z siedzeniem i chodzeniem przez trzy dni. Trzeba jednak szczerze przyznać, że dziewczyny nie dość, że kreatywnością, to wykazały się wówczas również niezwykłą dokładnością i perfekcjonizmem wykonania swojego dzieła jak dyplomowane cukierniczki.
Rozłożyłem się wygodniej na huśtawce, na której się właśnie wylegiwałem i upiłem łyk piwa z butelki. Od razu zakasłałem i skrzywiłem się lekko. Przez te kilka miesięcy dobrowolnej abstynencji zupełnie zapomniałem jak gorzki może być ten napój. Zerknąłem przed siebie, po czym uniosłem szklane naczynie na wysokość oczu, przymykając jedno z nich i spojrzałem przez nie na zachodzące za pomarańczowo-czerwonymi teraz górami słońce. Ciemna barwa szkła niemalże całkowicie pozbawiła mnie możliwości podziwiania jakiegokolwiek widoku, dlatego po chwili odstawiłem je na ziemię.
Wyciągnąłem się na meblu ogrodowym, opierając stopy na podłokietniku i podkładając ręce pod głowę. Westchnąłem z przyjemności. Wodziłem wzrokiem po rozciągającym się przede mną przepięknym krajobrazie, spowitym teraz jakby pomarańczową poświatą. Strasznie mi się tu podobało. Czysta, niezwykle błękitna woda i niebo, nieskazitelnie białe szczyty górskie, dookoła zielony las, który z zewnątrz wygląda tak złudnie bezpiecznie i spokojnie, jakby chciał omamić i zwabić jakieś nieostrożne istoty w swoje sidła. To wszystko zaczynało mi się wydawać tak dziwnie znajome…
- Pięknie tu prawda? – szepnąłem do leżącego obok huśtawki owczarka, który słysząc mój głos nadstawił uszu. Wyciągnąłem dłoń i pogłaskałem go po szorstkiej, krótkiej sierści na łbie. Ruki spojrzał na mnie, oblizując pysk i zamerdał ogonem. Poklepałem go po grzbiecie.
- Meg do ciebie nie dzwoniła? – Vic, kucając przy grillu, zerknął na mnie przez ramię.
- Chyba nie. – Ręką, którą dopiero co głaskałem psa sięgnąłem do kieszeni spodni, żeby upewnić się, iż na pewno nikt się do mnie nie odzywał. Z tą dziewczyną w końcu nigdy nic do ostatniej chwili nie było wiadomo.
Przeglądałem wszystkie smsy, jakie niedawno dostałem od przyjaciółki, gdy usłyszałem ciche skomlenie mojego kochanego pupila. Zmarszczyłem lekko brwi. Oderwałem wzrok od wyświetlacza telefonu i zerknąłem na niego, a moje rysy twarzy od razu się wygładziły.
- Ruki? – zapytałem cicho lekko zaskoczony, unosząc się do pozycji półsiedzącej. Owczarek, dalej leżąc koło huśtawki, patrzył uparcie w stronę ściany drzew i popiskiwał cicho. – Co jest? – Poklepałem go po boku, ale w ogóle na to nie zareagował, dalej wpatrując się w las jak jakiś posąg.
Uniosłem głowę, przebiegając wzrokiem po coraz ciemniejszej okolicy, próbując tym samym zlokalizować obiekt obserwacji zwierzaka. Słońce nie zaszło wprawdzie całkowicie, ale rosnące blisko siebie rośliny rzucały mroczne cienie na trawę, ograniczając tym samym widoczność. Zielona murawa stanowiła jakby przejście pomiędzy dzikim jeszcze światem przyrody, a tym kawałkiem cywilizacji, jaki zakłócał panującą w tej puszczy harmonię.
- Nic tam nie ma. – Usiadłem całkowicie, opuszczając stopy na drewnianą werandę, tak iż tułów zwierzaka znajdował się między nimi. Nie patrząc na psa, przebiegłem palcami po dziwnie napiętych mięśniach na jego grzbiecie. Przypominał mi on teraz drapieżnika przygotowującego się do skoku na swoją przyszłą ofiarę.
Gdy już miałem sobie odpuścić próby przebicia się przez tą całą plątaninę pni i gałęzi drzew, mój wzrok padł na jakiś cień znajdujący się bezpośrednio naprzeciwko nas, tuż przed leśną ścianą. Zmrużyłem lekko oczy, żeby lepiej widzieć przez tę ciemność i zamarłem, wstrzymując oddech. Opadłem ciężko na oparcie huśtawki, nie odrywając spojrzenia od dostrzeżonego „celu”. Od razu rozpoznałem ten charakterystyczny kształt, tak podobny do mojego psa. Zamrugałem kilka razy zdezorientowany, z nadzieją, że coś mi się jednak przywidziało, a on rozpłynie się i już nie wróci. Pomimo szczerych chęci obserwowany teraz przez nas dwóch obiekt nigdzie nie zniknął. Żeby tego jeszcze było mało mój pupil nie wyglądał wcale na zaniepokojonego czy skłonnego do rzucenia się na intruza…
Przełknąłem ślinę. Może uwielbiałem przyrodę, ale wybitnie bałem się wszelkich drapieżników jakie tylko mógłbym spotkać na wolności. Nieraz napatrzyłem się na rozszarpane przez kły dzika ciała, czy pogryzienia przez nietoperze, które kończyły się najczęściej wścieklizną… Do tego wszystkiego to nie trzymało się kupy… Przecież wbrew wszystkiemu dzikie zwierzęta boją się ludzi i unikają ich jak ognia… Dlaczego więc… Co go tu przywiało? Czemu nie ucieka bądź, co byłoby zdecydowanie gorszą opcją… nie atakuje?
Gdy pierwsze zaskoczenie wreszcie minęło. Moje serce z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zaczęło bić szybciej i wbrew pozorom to nie był z pewnością wynik strachu, jaki odczuwałem patrząc na owy ciemny kształt tkwiący w jednym miejscu. To było co najmniej… dziwne, przerażające, a jednocześnie irracjonalnie… fascynujące. Zarówno jego zachowanie jak i moja obecna reakcja, która chyba powinna mnie chociaż trochę zaniepokoić. Moje ciało jakby wbrew rozumowi pochyliło się do przodu, odrzucając na bok wszelkie obawy jakie wcześniej odczuwałem. Miałem niejasne wrażenie, że znam ten „cień”.
To absurd! – krzyczało coś wewnątrz mnie, ale ja wiedziałem swoje, tak samo jak Ruki. Chociaż nie, nie wiedziałem, ja tylko czułem każdą komórką mojego organizmu, że to w co się teraz wpatruje nie jest mi obce. I choć logiczne myślenie i rozum, na których przez całe życie tak bardzo polegałem, całkowicie to odrzucały oraz negowały, serce mówiło zupełnie co innego…
Na krótką, dziwną chwilę naszła mnie myśl, iż jestem w całkowicie innej rzeczywistości. Patrzyłem prosto na ten ciemny kształt i pomimo, że nie mogłem być niczego pewien wydawało mi się, że on również mi się przygląda i jest tu właśnie dla mnie…
To absurd! – Powtórzyło coś wewnątrz mnie, próbując zagłuszyć irracjonalne wrażenie i przywracając mnie do teraźniejszości. – Zwierzęta nie myślą, nie czują…
Owy kształt zrobił krok do przodu powodując, że połowa jego sylwetki oświetlona została ostatkami pomarańczowego światła, rzucanymi przez promienie zachodzącego słońca. Jednakże i bez tego wiedziałem, że to… wilk. Zwierzę, które towarzyszyło mi przez cały rok, przypominając o swojej obecności przyjemnym chłodem, dotykającym dolnych części mostka i rzemykiem wżynającym się w szyję.
Wbrew wszelkiej logice, przesunąłem się bardziej do przodu, siadając na samym brzeżku huśtawki, jakby jakaś niewytłumaczalna siła przyciągała mnie do tego stworzenia. Nie potrafiłem oderwać wzroku od zwierzęcia. Drapieżnik był naprawdę ogromny, jego ciemna sierść pod wpływem chowającej się za górami gwiazdy mieniła się odcieniami czerwieni, co sprawiało wrażenie jakby miejscami płonęła.
Już chciałem wstać, żeby podejść bliżej, gdy jakiś ciężar runął na mnie z boku, niemalże zwalając całkowicie z huśtawki na werandę. Stęknąłem głucho, czując wbijające mi się w żebra i biodro drewniane deski, stanowiące szkielet mebla i obejmujące mnie drobne, ale niezwykle silne ramiona.
- Jooosh – pisnęło do ucha to coś i zaczęło mnie właśnie dusić, przyciskając brutalnie i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia do siebie, przy okazji odbierając dostęp do życiodajnego tlenu. Na chwilę całkiem straciłem dech i rozeznanie w obecnej sytuacji. – Jak ja się za tobą stęskniiiłam. – Cmoknięcie w policzek wróciło mnie do świata żywych i rozumnych istot, a przynajmniej większości z nich, gdyż na mnie dosłownie leżał właśnie wyjątek wybitnie i niezaprzeczalnie potwierdzający ową regułę. Zamrugałem kilka razy.
Co to do cholery na być?!
- Meg złaź ze mnie na litość boską – wydusiłem ostatkiem sił, gdy zaczynało mi już brakować powietrza. Spróbowałem odepchnąć od siebie przyjaciółkę. Moje zdrętwiałe w tak krótkim czasie ramię odmówiło mi jednak posłuszeństwa, uniemożliwiając wybrnięcie z tej beznadziejnej sytuacji.
Jezu… ratunku! Co ja misiek jakiś jestem…? – westchnąłem zirytowany.
- Niech ktoś ją ze mnie ściągnie – wychrypiałem błagalnie.
- Złotko, udusisz go. – Zaśmiał się Andy, który stanął właśnie z boku i przyglądał się całej scenie. Obok niego, kątem oka zauważyłem Lucy, zakrywającą dłonią usta.
I oni się nazywają moimi przyjaciółmi?!
Meg na słowa narzeczonego prychnęła mi prosto do ucha. Jednak po chwili wahania i zastanowienia, które dla mnie wydały się wręcz wiecznością, dziewczyna w końcu się opanowała. Usiadła na huśtawce, uwalniając mnie tym samym ze swych zabójczych sideł, które potrafiłyby zapewne udusić samego pytona.
Niech wszystkim bóstwom będą dzięki za mojego wybawiciela. - Zakasłałem z ulgą, gdy mogłem już oddychać pełną piersią. - Jak on z nią wytrzymuje? Chyba instynkt przetrwania mu nawala…
Podniosłem się do siadu, rozmasowując obolałe mięśnie. Popatrzyłem w prawo na Rukiego, który stał w bezpiecznej od nas odległości i patrzył z jawną dezaprobatą na szatynkę, prychając cicho i kładąc po sobie uszy. Widać on również wystraszył się niedawnego ataku z zaskoczenia na moją osobę i odskoczył w ostatniej chwili, aby ujść z tego z życiem. Odruchowo spojrzałem w miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał wilk, a które teraz nie zdradzało żadnego śladu jego wcześniejszej obecności. Gdy przeniosłem wzrok na las zauważyłem poruszające się delikatnie, pomimo braku wiatru, kilka gałązek, gdzie pewnie zwierzę dopiero co zniknęło, skrywając się w najbezpieczniejszej dla siebie kryjówce.
Westchnąłem cicho.
Gdzieś w środku pojawiła się jakaś dziwna, trudna do wyjaśnienia pustka… Jakby znów ktoś mnie opuszczał.
Po chwili łypnąłem w końcu, moim zdaniem, najgroźniej jak tylko umiałem na mojego oprawce, chcąc tym samym wyrazić moje szczere zniesmaczenie za jej atak na mnie. Dziewczyna uśmiechnęła się tylko szerzej, dając mojej skromnej osobie do zrozumienia, że jak zwykle na chęciach bycia groźnym i obrażonym się tylko skończyło…
Tak oto została potwierdzona teza, że ja się nie umiem gniewać i chyba nigdy się tego nie nauczę. – Westchnąłem cicho, przewracając oczami.
- Chyba schudłeś. – Przekrzywiła lekko głowę, przyglądając mi się uważnie. Po czym zacmokała teatralnie z dezaprobatą.
Nie widzieliśmy się kilka tygodni, a ona nie ma ciekawszego tematu? Mogłaby się chociaż kulturalnie przywitać. – Prychnąłem tylko w odpowiedzi, chcąc dać jej do zrozumienia jakie głupoty wygaduje. Tak jak mogłem się tego po niej spodziewać udała, że nic nie słyszała.
- Wyglądasz strasznie, Vic cię chyba głodzi. Niedługo zostanie z ciebie sama skóra i kości – jęknęła oburzona, na co skrzywiłem się, zaplatając ręce na wysokości klatki piersiowej.
- Wcale mnie nie głodzi i nie schudłem. – Nadąłem lekko wargi na znak oburzenia. Ta mina jako jedyna wychodziła mi wręcz perfekcyjnie. Mogliby mi nawet dać za nią Oskara.
- Nie no w ogóle. – Odchyliła się trochę do tyłu, lustrując mnie krytycznym wzrokiem. – Ty w ogóle coś jadasz? Andy no sam powiedz. – Odkręciła się przez ramię w stronę swojego narzeczonego, który pomagał właśnie Johnemu i Vicowi przy grillu. – Andy – warknęła, marszcząc brwi.
- Co? – rzucił pytany mężczyzna, patrząc na swoje sadystyczne „kochanie”.
- Josh schudł, prawda? – Znów spojrzała na mnie, a za nią pozostała trójka przy grillu i Lucy. Wszyscy przyjrzeli mi się uważnie, jakbym był jakimś okazem w zoo lub wyrosła mi co najmniej druga głowa.
- Wcale nie – syknąłem, próbując zachować powagę. Szkoda, że na chęciach się skończyło, gdyż gorące rumieńce rozlały mi się na policzkach, paląc żywym ogniem.
- Chyba masz rację – skwitował Andy, podchodząc nawet do nas łaskawie.
- Nie ma do jasnej ciasnej! – fuknąłem.
Cholera no! To jakiś absurd!

Słońce już dawno zaszło, ustępując miejsca księżycowi, a my siedzieliśmy przy stole zastawionym wszelkiego rodzaju daniami z grilla. Pomimo moich próśb, gróźb, a na końcu nawet błagań zlitowania się nad moją biedną osobą posadzili mnie koło Meg. Dziewczyna tak bardzo przejęła się moją rzekomą chudością, że nie dość iż ochrzaniła Vica, że wcale o mnie nie dba, to jeszcze pomimo moich protestów nakładała mi po dwie dokładki wszystkiego co tylko stało przed nami. Pozostali zamiast mi pomóc, współczuć i wesprzeć chichotali jak szaleni. Już nawet nie będę wspominał, że Victor tak bardzo przejął się tym absurdalnym nie dbaniem o mnie, iż nawet kibicował szatynce…
Co zakrawało na zdradę stanu! I skończy się na pewno celibatem… Już ja się o to postaram. Następnym razem dwa razy pomyśli zanim obróci się przeciwko mnie!
Do tego wszystkiego, John i Lucy w pewnym momencie wylądowali prawie pod stołem, gdy myśląc, że nie jestem obserwowany przez tą narwaną kobietę, bardzo dyskretnie podrzuciłem parę kiełbasek Rukiemu. Pech jednak chciał, iż szatynka zaalarmowana reakcją dwójki moich pseudo-przyjaciół odwróciła się akurat w momencie w którym najmniej bym tego chciał. I nie dość, że zmyła mi głowę przy wszystkich, sprawiając iż niemalże płonąłem z zażenowania, to za karę wcisnęła we mnie dwa razy większą porcję.
Już na początku czułem się dosłownie tuczony, jak indyk przed świętem dziękczynienia, który ma być przygotowany na uroczysty obiad. Przy trzeciej porcji skrzydełek z kurczaka nie mogłem patrzeć na nic jadalnego i miałem wrażanie, że jakbym teraz wszedł na wagę wskazałaby jakieś 5 kg więcej niż powinna.
W ostateczności jednak postawiłem się w końcu i udałem obrażonego na wszystkich i wszystko, po czym dotoczyłem się jakoś do huśtawki. Moi narwani przyjaciele rozmawiali i śmiali się tak głośno, że nawet gdybym nie chciał to i tak słyszałem ich aż na niej.
Gdy usiadłem już na meblu ogrodowym uśmiechnąłem się delikatnie. Teraz przynajmniej mogłem w spokoju trochę pomyśleć.
Ruki od razu ułożył się koło moich nóg, opierając łeb na łapach. Już w czasie całej kolacji zerkałem kątem oka na las, żeby sprawdzić czy wilk nie wrócił. Gdy tylko dostrzegałem jakiś cień nie pasujący do ściany drzew wstrzymywałem oddech. Za każdym razem jednak okazywało się, że to nie on, a ja wypuszczałem cicho powietrze z uczuciem jakiegoś głupiego zawodu. Teraz również patrzyłem na ciemną plątaninę roślin z cichą nadzieją, że drapieżnik może mimo wszystko się pojawi i zobaczę go chociaż przez chwilę…
Poprawiłem się na huśtawce tak, żeby móc głaskać psa, który machał leniwie ogonem.
Moja reakcja po uświadomieniu sobie co stoi przed lasem chyba nie powinna tak wyglądać. Logicznie myśląc powinienem się go bać lub przynajmniej powiedzieć Vicowi o grasującym koło domu zwierzęciu… Tymczasem ja… nie miałem tak naprawdę zielonego pojęcia jak dokładnie określić uczucia, które mi towarzyszyły, gdy tylko uświadomiłem sobie czym był owy „cień”. Czemu opanowała mnie taka dziwna tęsknota i pustka gdy zniknął za ścianą drzew oraz co mnie tak bardzo do niego przyciągało…?
Popatrzyłem na Rukiego, który przyglądał mi się uważnie, jakby chciał mi coś dać do zrozumienia, jakby próbował przekazać podpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Owczarek zareagował niedawno tak samo jak wczoraj. Czyżby to było to zwierzę, które zniknęło wtedy w lesie, gdy tylko przyszedłem? Nie, raczej nie… A jeśli nawet tak, czemu po prostu odeszło? Przecież znalazłem się na jego terenie sam, bez broni, wsparcia… Uśmiechnąłem się delikatnie do psa.
- Czemu nawet nie warczałeś? – szepnąłem prawie niedosłyszalnie, a pies niemalże od razu, jakby czekając na to pytanie, a co dziwniejsze rozumiejąc je, przeniósł swoje brązowe tęczówki na medalion, który huśtał się teraz w powietrzu, połyskując odbitym blaskiem księżyca. Powiodłem za jego wzrokiem na zawieszkę, a później z powrotem na mojego pupila, który znów patrzył na mnie wyczekująco, jakby oczekiwał, że zrozumiem. Zamrugałem kilka razy. Czy on naprawdę wiedział co powiedziałem? Czy to był tylko czysty przypadek, że spojrzał akurat na biżuterię?
Nie, nie, nie to niemożliwe zwierzęta nas nie rozumieją, to tylko głupi zbieg okoliczności.
Zbieg okoliczności, który później nie chciał dać mi spokoju…
Gdzieś w środku czułem, że niedługo coś się wydarzy. Coś, co zmieni niemalże wszystko… Pytanie tylko kiedy? I co to będzie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz