Patrzyłem na przepiękne, wielobarwne widoki, umykające z mojego pola widzenia w zastraszającym tempie. Żadnemu z nich jednak nie zdążyłem się nawet dokładniej przyjrzeć, a on już zamieniał się w inny. Tak bardzo podobny do poprzedniego, a jednocześnie tak od niego odmienny. Uwielbiałem przyrodę, zwłaszcza góry, a gdy jeszcze gdzieś w pobliżu nich byłoby jezioro i las to byłby dla mnie dosłownie raj na ziemi.
Dziś mijał okrągły rok od momentu, gdy podarłem białą kartkę i otworzyłem błękitną kopertę. Całe pieprzone 365 dni… Przez większą część tego czasu próbowałem zapomnieć, zacząć na nowo… Jednakże pomimo chęci, na samym początku nie mogłem tego zrobić, bo jakaś dziwna, niewytłumaczalna siła trzymała mnie ciągle przy malutkiej, beznadziejnej iskierce nadziei na… coś. Nawet nie umiałem dokładnie sprecyzować na co, jednak nie potrafiłem tak po prostu pogodzić się wtedy z faktem, że on odszedł… Na szczęście z biegiem czasu udało mi się w końcu zepchnąć ją gdzieś głęboko.
Poprawiłem się na fotelu w samochodzie i westchnąłem cicho. Poczułem delikatny dotyk na policzku i wzdrygnąłem się lekko.
- Wszystko w porządku? – Troskliwy ton głosu sprawił , że spojrzałem w bok.
- Jasne. – Uśmiechnąłem się delikatnie. – Jestem trochę zmęczony. – Dotknąłem dłoni, gładzącej moją skórę na twarzy.
- To może się prześpij chwilę? – Kierowca spojrzał na mnie ukradkiem, unosząc nieznacznie kąciki ust. Kiwnąłem tylko głową, a on zabrał ciepłą dłoń. Patrzyłem na niego kilka sekund, po czym nachyliłem się w stronę mężczyzny i musnąłem ustami opalony policzek mojego towarzysza. W odpowiedzi na ten gest uśmiechnął się szeroko, a jego oczy zabłysnęły. Odkręciłem się z powrotem w stronę szyby samochodowej, opierając na niej czoło.
Na samym początku nic nie było w porządku. Nie dla mnie, a to tylko dlatego, iż nie umiałem wtedy zapomnieć, choć bardzo chciałem. Miałem wrażenie, że ON wyrył mi się głęboko w duszy, a ja nie umiałem tak daleko sięgać, żeby go stamtąd wyciąć czy chociażby wydrapać po kawałeczku. Czułem ból, czasami ostry, innym razem tylko słaby, pulsujący, ale zawsze jakiś był. Przez pierwsze miesiące nie mogłem odkryć na niego żadnego porządnego środka przeciwbólowego, który byłby w stanie go uśmierzyć…
Mimo wszystko nie zmieniłem się tak bardzo, jak można by było sądzić. Nie zamknąłem się w sobie oraz nie pogrążyłem w rozpaczy, biadoląc jakie to życie jest straszne i okrutne. Ktoś pomógł mi dostrzec, iż nie takie rzeczy moje oczy już widziały… Fakt. Na początku chodziłem przybity, miałem problemy ze snem, źle się odżywiałem, a Rukiego praktycznie na kilkanaście tygodni oddałem kuzynce, gdyż niemalże od rana do nocy siedziałem w szpitalu. Jednak właśnie dzięki pewnej, wspaniałej osobie doszedłem do wniosku, że życie jest zbyt krótkie, żeby się zamartwiać i dołować. Dlatego postanowiłem żyć dalej. Nie tylko dla siebie, ale i dla niego, bo domyślałem się, że ten Mikaru, którego poznałem nie chciałby tego… Wprawdzie nie mogłem o nim zapomnieć, ale z czasem zrozumiałem też, że ja wcale nie chce wyciąć z mojej pamięci pewnego bruneta, który na kilka miesięcy zawitał do mojego życia, zmieniając je niemalże o 180 stopni. Teraz pomimo tej iskierki nadziei, która gdzieś dogasała w moim wnętrzu wiedziałem, że pewnie już go nigdy nie zobaczę, ale… Pogodziłem się z tym jakiś czas temu, a osoba siedząca obok mnie stała się lekarstwem na zadane przez niego rany… przynajmniej większość z nich…
Dobra, dość! To nie czas ani miejsce na wspomnienia. Teraz powinienem myśleć o czymś innym…
Uśmiechnąłem się do siebie i przekręciłem tak, żeby widzieć profil mojego kierowcy. Z twarzy szatyna nie schodził wyraz zadowolenia, co powodowało, że w widocznym policzku pokazał się delikatny dołeczek. Wiedziałam, że w drugim jest ciut głębszy, bo już tyle razy widziałem go wesołego, że trudno było tego nie zauważyć. Psotne promyki słońca muskały delikatnie jego opaloną skórę, a szmaragdowo-zielone, żywe oczy, które lekko zmrużył, wpatrywały się w drogę. W tej chwili ten kolor był moim najukochańszym i tylko on w połączeniu z głosem mężczyzny potrafił mnie naprawdę uspokoić.
Ponownie spojrzałem na krajobrazy przesuwające się za oknem, jak klatki w kadrach jakiegoś filmu. Otaczała nas zieleń lasów i pól oraz błękit bezchmurnego nieba, a miejscami także złoto pszenicy. Wyprostowałem się na siedzeniu i uchyliłem szybę, przez którą wleciało rześkie, czyste powietrze, tak inne od miastowego… Wciągnąłem je z przyjemnością w płuca i przymknąłem oczy, pozwalając aby wiatr rozwiewał moje włosy, delikatnie chłostając nimi skórę. Czasami miałem wrażenie, że mam 9 lat, nie 29, zwłaszcza przy nim…
- Masz humory, jak kobieta w ciąży. – Przygryzł mi mężczyzna.
- Wcale nie! – fuknąłem oburzony i spojrzałem na niego najbardziej karcąco, jak tylko umiałem. Co zapewne nie bardzo mi wyszło, a potwierdziły to tylko jego roześmiane tęczówki, które nawet nie musiały na mnie patrzeć, żebym to wiedział.
Jezu, nigdy się chyba nie nauczę robić takich min, żeby ludzie brali mnie na poważnie. To jakieś przekleństwo! –Na znak buntu skrzyżowałem ręce na wysokości klatki piersiowej. Mężczyzna pokręcił głową.
- Wcale tak. – Zaśmiał się i popatrzył na mnie rozbrajająco. Po chwili położył dłoń na moim kolanie, delikatnie je masując. Uśmiechnąłem się szerzej i rozsiadłem wygodniej na fotelu, odchylając do tyłu głowę. Uwielbiałem to uczucie, jego dłonie na mojej skórze… a on doskonale o tym wiedział i zawsze to wykorzystywał przeciwko mnie. Dobrze, że nie widział w tym mojej jawnej prowokacji. Moje mięśnie pod wpływem dotyku mężczyzny zaczęły się rozluźniać.
- Cieszę się, że możemy gdzieś razem pojechać. – Przymknąłem oczy, gdy ręka szatyna wsunęła się pod moje krótkie spodenki, leniwie gładząc wewnętrzną stronę uda. Czułem iż od czasu do czasu zerka na moją skromną osobę. W moim wnętrzu rozlewało się przyjemne ciepło, a skrzydła motyli latających w moim podbrzuszu zaczepiały od czasu do czasu co wrażliwsze nerwy, wywołując przyspieszone bicie serca.
Nagle samochód zaczął zwalniać i skręcił w prawo, choć powinniśmy jechać cały czas prosto. Niechętnie otworzyłem oczy, chcąc się zorientować co się dzieje. Przed nami zobaczyłem tylko piaszczystą, wąską drogę i mały lasek, do którego chyba kierował się szatyn.
Co jest do cholery? - Zmarszczyłem zdezorientowany brwi.
- Co ty robisz? – Popatrzyłem zdziwiony na Vica. Nawet nie zauważyłem, kiedy zabrał rękę z mojej nogi.
- Nic takiego – odpowiedział niby niewinnie, ale jego oczy zdradzały, że coś knuje. Już dawno to zauważyłem. Mężczyzna mógł udawać smutnego, wesołego, złego, szczęśliwego, ale zieleń tęczówek szatyna zawsze zdradzała jak jest naprawdę i co w danej chwili czuje, a ja umiałem z nich czytać…
Zatrzymaliśmy się wśród drzew, a mężczyzna odpiął swój pas.
- Co ty… - Nie dokończyłem, bo miękkie usta Vica niespodziewanie dotknęły moich. Zamrugałem kilka razy zaskoczony, ale zaraz oprzytomniałem, widząc jego wesołe tęczówki wpatrujące się we mnie uważnie. Założyłem mu ręce na szyję, wplatając palce jednej z nich w nieposłuszne, gęste włosy ich właściciela i oddałem leniwie pocałunek. Kierowca odsunął się ode mnie, wpatrując uparcie prosto w oczy.
- Zatrzymałeś się tylko po to? – Uniosłem do góry brwi niedowierzając.
- Jasne, że nie. – Uśmiechnął się drapieżnie, ale nie zrozumiałem do końca o co mu może chodzić. Zmarszczyłem lekko brwi. Victor usiadł okrakiem na moich nogach, garbiąc się lekko. Jedna z jego rąk wylądowała ponownie na mojej nodze, gładząc ją w dość niebezpiecznym miejscu, blisko najwrażliwszego punktu w moim ciele, wywołując u mnie tym samym lekkie drżenie mięśni. Pocałował mnie znów krótko w usta, po czym przeniósł się na moją szyję. Odchyliłem głowę do tyłu, mrucząc cicho z przyjemności. Wsunąłem dłonie pod jego koszulkę, masując delikatnie wyraźne mięśnie pleców. Kiedy druga dłoń zaczęła rozpinać mój rozporek, postanowiłem interweniować.
O co to, to nie mój drogi. – Przeszło mi przez myśl, gdy świadomość o niewinnych, przyjemnych pieszczotach, zamieniła się w coś innego… Choć nie przeczę, że nie mniej kuszącego, ale nie było teraz na to czasu…
- No chyba żartujesz. – Trzepnąłem go po dłoni, która dobierała się już do mojej bielizny.
- Nie – wymruczał mi do ucha i polizał skórę na szyi koło małżowiny. Dreszcze przebiegły po moim ciele, ale nie miałem zamiaru się poddawać tak łatwo. Marzenie ściętej głowy…
- Nie ma mowy – fuknąłem. Próbowałem podnieść się tak, żeby zrzucić z siebie zielonookiego, co skończyło się tylko ponownym wylądowaniu na siedzeniu auta.
Boże, co za osioł!
Ręka szatyna pomasowała przez materiał bielizny mój członek, co wywołało u mnie kolejne przyjemne dreszcze i przeciągłe westchnienie. Fala gorąca rozlała się po moim ciele, które zaczęło już reagować na pieszczoty Vica. Jeszcze trochę, a może już być za późno…
Kurna, jak ja nienawidzę tracić nad sobą kontroli…
– Ruki się patrzy. – Złapałem się ostatniej deski ratunku. Mężczyzna na chwilę znieruchomiał, zabierając jednocześnie rękę. Odsunął powoli twarz od nękanej przez niego przed chwilą jeszcze skóry, a ja odetchnąłem z ulgą. To nie był czas, a tym bardziej miejsce na coś takiego… Gdy jednak spojrzałem na profil kierowcy wstrzymałem oddech.
Oho! Już coś wymyślił – jęknąłem wewnętrznie, widząc niebezpieczne błyski w jego oczach, gdy patrzył na mojego owczarka. Zmrużył lekko oczy. – Biedne zwierzę. - Poprawiłem się trochę na fotelu i odkręciłem głowę do tyłu. Uśmiechnąłem się delikatnie do Rukiego, który machał leniwie ogonem, przenosząc swoje brązowe tęczówki to na mnie, to na szatyna. Wcale nie wyglądał na zainteresowanego tym co robimy.
- Na pewno chciałby się przewietrzyć. – Vic oznajmił to chyba bardziej mi niż psu. Sięgnął do klamki w tylnych drzwiczkach. – Prawda? – Spojrzał teraz na Rukiego tak, jakby chciał zagrozić mu, że gdyby zrobił coś innego, osobiście wyrzuci go z samochodu lub nie daj Boże zrobi coś jeszcze gorszego. Przełknąłem ślinę. Już ja wiedziałem co mnie zaraz czeka, a to na pewno nie szło w parze z wygodnym siedzeniem na skórzanym fotelu auta. Vic nacisnął na klamkę, otwierając tym samym drzwi. Owczarek chyba zrozumiał ukrytą groźbę zielonookiego, bo od razu wyskoczył na zewnątrz. Ledwo jego ogon zniknął z samochodu szatyn zatrzasnął drzwiczki. Usiadł wygodnie na moich kolanach, masując delikatnie zewnętrzną stronę moich ud. Spojrzał na mnie z tryumfem.
- Już nie masz wymówek słonko. - Pocałował mnie namiętnie, wsuwając w moje usta język i masując nim podniebienie i wewnętrzną część policzków. Westchnąłem tylko zrezygnowany i poddałem się całkowicie mężczyźnie. W sumie, co mi tam…
Nie przerywając pocałunków zielonooki odsunął najdalej jak mógł do tyłu fotel. Uląkł przede mną. Pomasował delikatnie skórę pod moimi kolanami, wywołując tym lekkie łaskotki. Zachichotałem cicho. Gdy ręce Vica zaczęły przesuwać się wyżej oparłem głowę o zagłówek i patrzyłem na jego poczynania spod półprzymkniętych powiek. Kiedy w końcu dotarł do rozpiętych już spodni, uniosłem do góry biodra, żeby pomóc mu je ze mnie ściągnąć. Soczyście zielone oczy mężczyzny wpatrywały się we mnie uważnie, a niebezpieczny uśmiech nie znikał z jego ust. Szatyn wyciągał moją drugą stopę z nogawki, kiedy właśnie zadzwonił mój telefon.
- Kurwa – warknąłem i wziąłem komórkę z półki.
- Nie odbieraj. – Rzucił moje spodenki na siedzenie obok, wolną dłonią masując łydkę. Spojrzałem odruchowo na wyświetlacz i warknąłem cicho.
- Ale to Meg. – Westchnąłem i włączyłem zieloną słuchawkę. Mężczyzna przeklął głośno i usiadł prosto z założonymi na wysokości klatki piersiowej rękami, cierpliwie czekając na rozwój wydarzeń.
- Tak? – mruknąłem.
- Mamy problem.
- Jaki problem do cholery? – Zmarszczyłem brwi. Poruszyłem się niespokojnie na fotelu, słysząc to słowo i popatrzyłem na wpatrującego się we mnie szatyna. Jego oczy były teraz ciemnozielone, a brwi lekko zmarszczone.
- Oj! Andy wrobił nas w kolacje u jego matki, choć wiedział, że dziś mieliśmy już jechać. Boże jak ja ją przeżyję? Ta kobieta mnie nie cierpi!
- I vive versa. – Nie rozumiałem o co jej dokładnie chodzi i jaki w tym widzi dla nas problem… Pochyliłem się lekko do przodu, wplatając palce w brązowe włosy i masując delikatnie skórę głowy Vica. Mężczyzna przymknął powieki.
- Właśnie. Rozdarłabym ją na strzępy, gdybym tylko mogła… - Westchnęła. Aż trochę mi się jej żal zrobiło… Ale tylko trochę i najwyżej przez ułamek sekundy. No co ja poradzę? Trafił swój na swego. - Dlatego właśnie nie przyjedziemy dzisiaj. Nie damy rady. Sorry. – Moja ręka znieruchomiała. No tak, ale ja jestem ciemny! Tylko…
- I to ma być ten problem? – odpowiedziałem zdziwiony. – Myślałem, że coś się stało.
- No tak, powinnam się domyśleć. W końcu rozmawiam z tobą – prychnęła dziewczyna. Zmarszczyłem brwi. Co to niby miało znaczyć, do cholery?! – Nie uważasz, że chyba za długo przesiadujesz w szpitalu? Wszędzie widzisz tylko wypadki i choroby. – Zacmokała do słuchawki.
- Bardzo śmieszne. – Skrzywiłem się lekko, na co mój partner zaśmiał się cicho. Przewróciłem oczami i jak przystało na dorosłego mężczyznę, a tym bardziej poważnego lekarza pokazałem mu język, co wywołało tylko potężniejszy atak śmiechu. Pokręciłem teatralnie głową, uśmiechając się lekko.
- To Vic tak się dusi?
- Nie Ruki… - sapnąłem. Odczekałem chwilę na reakcję mojej rozmówczyni, a gdy nie nadeszła, ponownie przewróciłem oczami. Ja z nimi kiedyś zwariuje! Zero normalnego poczucia humoru. – Jasne, że Vic – fuknąłem. Wszyscy przeciwko mnie, wiecie co?
- Macie mały postój gdzieś w lesie? – Zainteresowała się. Zamrugałem kilka razy całkiem zbity z tropu. Co ona jasnowidz? Rozejrzałem się dookoła tak dla pewności, czy nie ma jej gdzieś obok. – Tak? – dopytała. Słyszałem ożywienie i ekscytację w jej głosie, co oznaczało, że zaczynają się kłopoty…
- Oczywiście, że nie – mruknąłem, ale chyba nie zabrzmiało to za bardzo przekonująco, gdyż odpowiedział mi dźwięczy chichot. Odchrząknąłem zażenowany. Czułem, jak na policzki wstępują mi lekkie rumieńce, wywołując u szatyna kolejny atak śmiechu. Zgromiłem go wzrokiem, co na niewiele się zdało. Jak się naprawdę zacznie dusić na pewno mu nie pomogę!
- Będziemy jutro pod wieczór pewnie. – Uspokoiła się trochę. – Zatem macie dobę tylko dla siebie. – wymruczała mi do słuchawki. Zboczeńcy! – Radzę wam więc zakładać z powrotem spodnie i ruszać w dalszą drogę. – Znów parsknęła śmiechem. Chciałem już jej odpowiedzieć coś naprawdę ciętego, ale nie dała mi szansy, bo zaraz się rozłączyła. Moje policzki miały teraz zapewne barwę szkarłatu. Wolałem nawet nie patrzeć na Vica, dlatego skupiłem uwagę na jakiejś małej sosence.
- Co powiedziała? – wydukał w końcu. Wiedziałem, że próbuje się opanować.
- Że będą jutro po południu – mruknąłem i zerknąłem ukradkiem na szatyna, który właśnie siadał z powrotem na swoim wcześniejszym miejscu.
Jak ja się już napalę, to zawsze coś się musi wydarzyć… Cholera no! - Rzucił we mnie zdjętymi wcześniej spodenkami.
Cały czerwony zacząłem je na siebie wciągać.
- Nie denerwuj się tak. – Vic pocałował mnie w policzek. Prychnąłem tylko w odpowiedzi. Najpierw się ze mnie bezczelnie śmieje, a teraz radzi, żebym się nie bulwersował? Niedoczekanie jego! – Zawołaj Rukiego. – Zapiął pasy. Wystawiłem głowę i odszukałem wzrokiem owczarka, który z ogromną zawziętością kopał jakąś dziurę na polu.
O Boże! Żeby tylko tam nic nie rosło…
- Ruki!
- Jak tu pięknie. – Wyskoczyłem z samochodu, gdy tylko się zatrzymaliśmy i stanąłem obok otwartych teraz drzwiczek. Rozejrzałem się dookoła zachwycony. Wprawdzie już się lekko ściemniało, nie dało się jednak nie zauważyć, iż z trzech stron otaczał nas zielony las. Naprzeciwko miejsca gdzie stałem rozciągało się duże, krystaliczne jezioro z kilkoma krótkimi molami i prywatnymi łódkami, a za nim piękne góry z ośnieżonymi szczytami. Wciągnąłem z przyjemnością świeże powietrze. Poczułem ręce szatyna, które objęły mnie w tali. Splótł dłonie na moim brzuchu, a głowę oparł na ramieniu. – Raj na ziemi – westchnąłem cicho i wtuliłem się w niego jeszcze bardziej.
- Wiedziałem, że ci się spodoba. – Zaśmiał się i pocałował mnie w policzek.
- Mało tych domków. – Popatrzyłem na pięć dużych drewnianych budowli, praktycznie otaczających jezioro.
- Bo to teren prywatny. Mój pradziadek go kiedyś wykupił, a potem odsprzedał po kawałku czterem znajomym. – Szatyn potarł brodą o moje ramię. – Może wejdziemy do środka – wymruczał mi do ucha, po czym przejechał nosem po wrażliwej skórze na szyi.
- Tobie to tylko jedno w głowie. – Zachichotałem, opierając policzek na jego skroni.
- Chciałem ci tylko dom pokazać – odparł niewinnie. Taak, a ja mam w to uwierzyć?! – Chodź. Weźmiemy od razu rzeczy. – Złapał mnie za dłoń i zaciągnął do samochodu, nie zwracając uwagi na moje słabe sprzeciwy. Wzięliśmy wszystkie bagaże. Vic zamknął auto i razem ruszyliśmy do środka.
Gdy weszliśmy od razu odurzył mnie charakterystyczny zapach drewna, który unosił się w powietrzu. Uśmiechnąłem się szeroko. Położyliśmy torby przy wejściu. Kiedy już miałem zrobić krok do przodu, żeby obejrzeć dom szatyn stanął przede mną z założonymi na biodrach rękami.
- Zrobię coś do jedzenia, a ty lepiej poszukaj swojego pchlarza. Ściemnia się, a w nocy nie jest tu zbyt bezpiecznie. – Pocałował mnie krótko w usta i niemalże wypchnął za drzwi. Nawet nie zdążyłem zaprotestować.
- Dżentelmen – mruknąłem pod nosem, zapinając bluzę, którą na szczęście wziąłem z auta. Zszedłem po kilku drewnianych stopniach na zieloną trawę i spojrzałem na ścianę utworzoną z drzew. Na razie las nie wyglądał jak na razie tak strasznie, ale wiedziałem, że po zmierzchu to się zmienia. Nieraz zasiedziałem się u dziadków, gdy jeszcze żyli, nad rzeką znajdującą się kilka kilometrów od ich domostwa, a potem sam musiałem wracać do domu po ciemku. Wtedy zazwyczaj ledwo widziałem czubek własnego nosa, gdyż korony były tak gęste, iż prawie nie przebijało się przez nie światło słoneczne, nie mówiąc już o świetle gwiazd czy księżyca. W takich momentach każdy trzask powodował u mnie przyspieszone bicie serca, każdy szelest przyprawiał o gęsią skórkę, każde pohukiwanie sowy o płytszy oddech… Wzdrygnąłem się lekko na to wspomnienie.
- Ruki! – krzyknąłem. Ruszyłem przed siebie, rozglądając na boki i nasłuchując. Wsadziłem ręce w kieszenie bluzy.
- Ruki! – Przystanąłem przed leśną ścianą, zastanawiając się w którą stronę mam iść. Skręciłem w końcu w prawo i ruszyłem wzdłuż linii drzew, ale nie zagłębiając się na razie w las.
Jezu, gdzie ten pchlarz już pognał?
Gdy tak szedłem nasłuchując, próbowałem sobie przypomnieć dlaczego taka sytuacja wydawała mi się jakoś dziwnie znajoma? Nagle usłyszałem jakiś szelest od strony skupiska roślin i ciche szczekanie.
Boże!
Spojrzałem z niedowierzaniem na las, do którego chyba jednak będę musiał wejść. Odetchnąłem głęboko i postawiłem pierwszy krok, przekraczając tym samym linię drzew. Od razu rozległ się nieprzyjemny trzask gałęzi, na którą prawdopodobnie nadepnąłem. Ciarki przebiegły mi po plecach, ale nie cofnąłem się. Zagłębiałem się coraz bardziej między rosnące tu rośliny, odgarniając sobie z drogi pojedyncze badyle. Z każdym kolejnym krokiem skomlenie i ciche poszczekiwanie stawało się wyraźniejsze. Nagle linia drzew skończyła się, a ja niemalże wypadłem na jakaś polanę. Podrapałem się po głowie, kiedy usłyszałem ponownie szczekanie.
- Ruki! – zawołałem i odczekałem chwilę, ale nie doczekałem się mojego pupila. Przekląłem cicho pod nosem. Poszedłem trochę bardziej w głąb polany i w końcu zobaczyłem siedzącego praktycznie na samym jej środku owczarka, który wpatrywał się uparcie w jedno miejsce wśród gęstwiny drzew naprzeciwko. Kiedy do niego w końcu dotarłem, kucnąłem obok i pogłaskałem po grzbiecie. Spojrzał na mnie na chwilę, po czym z powrotem utkwił wzrok w tym samym miejscu, nadstawiając uszu.
- Co tam widzisz? – Popatrzyłem w tym samym kierunku co owczarek, ale nic nie zauważyłem. Pies zaskomlał cicho i przesunął się trochę do przodu. Spojrzałem na niego zdezorientowany. Zawsze się tak zachowywał, gdy kazałem mu na siebie czekać, a on koniecznie chciał ze mną iść… Zmarszczyłem brwi, przypatrując się profilowi Rukiego. Po chwili usłyszałem jakieś trzaski gałęzi dochodzące od strony w którą wlepiał swoje brązowe tęczówki mój pupil. Otworzyłem szerzej oczy.
Tylko nie to! Dopiero co przyjechałem, a już mam mieć spotkanie pierwszego stopnia z jakąś bestią?
Powoli i niepewnie zerknąłem w tamtym kierunku spodziewając się, że ujrzę jakieś dzikie zwierzę, stojące teraz na polanie. Nic tam jednak nie dostrzegłem. Zapatrzyłem się na ścianę lasu, naprzeciwko nas, skąd dochodził wcześniejszy hałas. Kucałem tak chwilę bez ruchu, dopóki mokry nos psa nie przywrócił mnie do rzeczywistości. Ruki stał przede mną, przekrzywiając lekko głowę i posapując cicho, jakby czekając, aż teraz ja się ruszę.
- Już idę. – Ponownie spojrzałem na tamtą część lasu i podniosłem się. – Prowadź. – Wskazałem ręką w odpowiednim kierunku, a Ruki potruchtał przede mną. Przed samą ścianą drzew, zanim wszedłem z powrotem do lasu, obejrzałem się ostatni raz za siebie. Czemu nie opuszczało mnie wrażenie, że coś nam się przygląda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz