Blog o tematyce yaoi/shonen-ai (boy&boy). Jeśli ktoś nie jest zainteresowany, proszę o opuszczenie go. Pozostałych witam serdecznie.
Gdyby znalazła się osoba, która byłaby zainteresowana kontaktem, ze mną (o coś zapytać, porozmawiać, ochrzanić... itp. itd.) gg: 25194153
Rozdziały sprawdzane są przez Akari. :)
Przytoczone przeze mnie zdanie (w belce i na nagłówku) to słowa Williama Somerseta Maughama.

wtorek, 21 czerwca 2011

14. Niezwykły gość

Świeżo wyrwane z ludzkich klatek piersiowych serca… – Ostatnie wypowiedziane przez bruneta zdanie ciągle dudniło mi w uszach, nie pozwalając tym samym o sobie zapomnieć. Próbowałem uspokoić szybko bijące serce i wyrównać spłycony oddech, co nie przychodziło mi najłatwiej. Pomimo, że rano już o tym czytałem i miałem świadomość owego wątpliwego „przysmaku”, gdy on wypowiedział to na głos zabrzmiało zupełnie inaczej… Jakoś bardziej przerażająco i… rzeczywiście?
A jeżeli to było prawdą i Mikaru…? – Przełknąłem ślinę, próbując powstrzymać wyobraźnię przed obrazowym przedstawieniem mi podobnej sytuacji. – O nie nie, na pewno nie. Może był trochę dziwny… tajemniczy, ale chyba do czegoś takiego nie byłby zdolny… Prawda? Choć… Jeśli to był ten szkarłat ze snu? W końcu wył tam wilk… – Aż się wzdrygnąłem uświadomiwszy sobie coś równie nieprawdopodobnego. – Nie. Chyba zaczynam popadać w jakąś paranoję! – Wplotłem dłoń we włosy, przeczesując je nerwowo i wzdychając ciężko. – W końcu Sam opowiadał mi legendy, do cholery! Tylko jakieś głupie LEGENDY!...
Wolnym krokiem przeszedłem ostatnie kilka metrów. W mojej głowie przez te wszystkie słowa wypowiedziane przez chłopaka panował istny chaos… I to chyba jeszcze większy niż wcześniej, o ile to w ogóle było możliwe. Niby wszystko z grubsza się zgadzało, ale mimo to i tak zamiast odpowiedzi, tylko kolejne pytania mnożyły się w niej jak jakieś przeklęte króliki. A przecież chciałem jedynie, żeby coś się wyjaśniło, nie jeszcze bardziej skomplikowało! Zwłaszcza, że przez ostatnie kilka dni i tak towarzyszyły mi same niejasności… Wilk, nagły powrót Mikaru, spotkanie tego dziwnego bruneta, ten przeklęty sen i jeszcze dziś nieprawdopodobne legendy…
Z tymi brunetami to naprawdę same problemy… O Stwórco! Czemu ja zawsze musiałem być taki dociekliwy? Czy ja mam za mało problemów w życiu, żeby dodatkowo na siłę ich szukać? – Westchnąłem ciężko, po raz kolejny przejeżdżając dłonią po ciemnych kosmykach.
Żeby tego jeszcze było mało, to nie tylko słowa Sama wprowadziły dodatkowy mętlik do mojej biednej czaszki, a jego zachowanie czy raczej jego zmiana pod koniec naszej rozmowy. Początkową drwinę piwnookiego całkowicie rozumiałem i na jego miejscu – jeszcze jakiś tydzień temu – sam zapewne zachowałbym się podobnie. Kto bowiem normalny rozmawia z obcą osobą na takie tematy…?
Byłem aż tak zdesperowany? – Prychnąłem pod nosem, zdając sobie właśnie sprawę, że cywilizowany człowiek wziąłby mnie pewnie za jakiegoś idiotę lub co chyba gorsze… wariata, który ma nierówno pod sufitem.
Jednak przed oczami cały czas migała mi reakcja ciemnowłosego na medalion, który dostałem od Mikaru… Bo coś znaczyła, prawda?
Musiała… – Odruchowo opuściłem dłoń z głowy i dotknąłem nią przez materiał koszulki okręgu, który już pod nią schowałem.
Gdy tylko dostrzegłem niedowierzanie i ogromne zdumienie w jego oczach, z niewiadomych przyczyn moje ciało oraz umysł ogarnął jakiś trudny do wytłumaczenia strach, który nie miał tak naprawdę żadnego konkretnego ani tym bardziej logicznego podłoża… Jakby… jakaś intuicja? Przeczucie? I to bynajmniej niezbyt pozytywne. Do tego wszystkiego jeszcze i bez jakiegokolwiek wytłumaczenia wiedziałem, że chłopakowi nie chodzi o ten kawałek metalu sam w sobie, ale o to co przedstawiał.
I gdyby nie Meg, która ponownie mnie zawołała, zapewne dalej z Samem byśmy tkwili na swoich miejscach jak jakieś kołki… Ja pochylony z ręką zaciśniętą na ołówku, który spoczywał teraz w mojej kieszeni i wpatrujący się w chłopaka oraz brunet ze wzrokiem utkwionym w biżuterię zawieszoną na czarnym rzemyku. W medalion, który coraz wolniej huśtał się w powietrzu i po którego nierównej, srebrnej powierzchni ślizgało się światło słoneczne, lekko zamazując kontury wyrzeźbionego na niej zwierzęcia.
Postawiłem kolejny krok i zatrzymałem się w końcu u stóp kilku schodków dzielących mnie od drewnianej powierzchni werandy. Zanim wszedłem na pierwszy z nich obejrzałem się jeszcze za siebie. Słońce momentalnie poraziło mnie w oczy, dlatego zmrużyłem je nieznacznie, po czym spojrzałem na molo, na którym dalej znajdował się Sam. Chłopak siedział teraz na mokrych deskach ze stopami płasko na nich położonymi i kolanami przyciągniętymi do klatki piersiowej. Jedną ręką podpierał się z tyłu, aby utrzymać się w pozycji siedzącej, a między palcami drugiej tlił się kolejny już papieros. Brunet patrzył na mnie bystrymi oczami. Czemu odniosłem wrażenie, że teraz powiedziałby mi jeszcze więcej niż wcześniej i to już bez tej wyraźnie słyszalnej w jego głosie kpiny?
Gdyby nie Meg… – Przez cienki materiał przejechałem kciukiem po wyrzeźbionym na medalionie wilku siedzącym na skarpie.
Tkwiliśmy tak chwilę na swoich miejscach, mierząc się wzrokiem, a ja byłem coraz bardziej pewien, że młodzieniec wie dużo więcej niż mi wyjawił. Byłem także przekonany, że pomimo sposobu w jaki wcześniej mi to wszystko opowiadał, on również w jakiś irracjonalny sposób wierzył w wypływające z jego własnych ust słowa. W te rzekome legendy o wilkołakach i wampirach…
O boże! Sam nie wierzę, że potrafię w ogóle brać coś takiego pod uwagę. – Zagryzłem nerwowo wargę, zaciskając wolną dłoń w pięść. – Co się ze mną porobiło!? Przecież to absurd! Całkowita abstrakcja! Takie stworzenia nie istnieją… Nie powinny! To wbrew naturze… Wszelkiej logice… Człowiek nie może przemienić się w wilka i odwrotnie. Nie może odżywiać się tylko ludzką krwią. Nie pali się na słońcu. Nie boi się srebra…
No tak… człowiek nie… – przerwał drwiąco jakiś głosik w mojej głowie. Ten sam co jeszcze rano wspominał o piekle…
- Josh, do cholery! – Aż podskoczyłem w miejscu, słysząc zniecierpliwiony głos przyjaciółki, o której zupełnie zapomniałem.
O kurde! – Moja ręka automatycznie oderwała się od medalionu, zwisając teraz wzdłuż ciała, a cała sylwetka wyprostowała się jak struna.
Odwróciłem się powoli od Sama, próbując przełknąć gulę, która nie widzieć kiedy zmaterializowała się w moim gardle. Spojrzałem na trawę rosnącą przed domem, przygotowując się na to co zaraz zobaczą moje błękitne tęczówki. Z ociąganiem, przejeżdżając wzrokiem po wszystkich pięciu stopniach, uniosłem głowę do góry, od razu napotykając zmrużone z irytacji i rzucające mi iście bazyliszkowe spojrzenie oczy Meg. Dziewczyna dalej stała przy huśtawce z założonymi na wysokości klatki piersiowej rękami i Rukim przy nodze.
Zdrajca! – jęknąłem w duchu.
- Em… Cześć – mruknąłem niepewnie, na co dziewczyna prychnęła tylko jak rozwścieczona kotka. A może raczej lwica…?
Jezu! – Słysząc jej reakcję wzdrygnąłem się, odsuwając pół kroku do tyłu, dla własnego bezpieczeństwa oczywiście. I bez słów wiedziałem, że za kilka minut stanie się coś mało dla mnie przyjemnego, bo taka jej postawa nie wróżyła niczego dobrego.
Wytarłem spocone lekko dłonie o materiał spodni, biorąc porządny wdech. Wstąpiłem się na pierwszy stopień, modląc w duchu o łaskę i jednocześnie przebiegając w myślach to co robiłem przez ostatnie kilka dni. Próbowałem nawet przypomnieć sobie swoje ostatnie, chociażby najdrobniejsze możliwe grzechy i potknięcia, jakie mogły zdenerwować dziewczynę. Na moje nieszczęście, bądź szczęście, nic aż tak strasznego ani nagannego nie wykombinowałem, co tak naprawdę jeszcze bardziej mnie przeraziło. W tej chwili zupełnie nie wiedziałem czego mogę się spodziewać… i za co. Byłem czysty jak łza… No przynajmniej dla niewtajemniczonych w moje obecne zmartwienia…
Kiedy doszedłem do ostatniego stopnia mój osobisty zdrajca, który nawet nie ma tyle przyzwoitości, żeby zachować choć pozory lojalności w stosunku do swojego właściciela, podszedł do mnie. Kiedy łypnąłem na niego, psiak skulił lekko uszy i niemrawo zamachał ogonem, jakby chciał w ten sposób zarówno mnie pocieszyć, jak i okazać należną skruchę… Westchnąłem ciężko, poddając się. Nie umiałem się na niego długo gniewać. Chociażbym chciał cała złość od razu ze mnie ulatywała, gdy tylko widziałem te wpatrzone we mnie ciemnobrązowe oczy… I choć jego obecna próba podniesienia mnie na duchu nie bardzo się powiodła, to nie było aż takie istotne, bo liczą się w końcu dobre chęci… No i nie byłem teraz sam.
Gdy stanąłem przed Meg, wsadziłem ręce do kieszeni spodni, garbiąc nieco ramiona jak zrugane, zagubione dziecko. Spojrzałem na nią nieco z góry, uśmiechając się blado i oczekując jej kolejnego kroku.
- Chodź – mruknęła i odwróciła się do mnie plecami, od razu ruszając do wnętrza domku. Ponownie przełknąłem ślinę, wahając się chwilę czy może jednak nie będzie bezpieczniej uciec…
Nie… Zdecydowanie to byłoby najgorsze rozwiązanie! – Potrząsnąłem lekko głową, wyrzucając tą absurdalną myśl z głowy. – I tak by mnie kiedyś dorwała, a wtedy… – Przełknąłem jakoś ślinę. Z ociąganiem ruszyłem za nią, zastanawiając się czego ona ode mnie chce.
Może to głupio i śmiesznie brzmi, że facet tak reaguje na zachowanie mniejszej od siebie dziewczyny, jednakże ci, którzy jej nie znają nie mają pojęcia do czego może być ona zdolna. Już nie wspominam, że Meg potrafi zagadać człowieka na śmierć, w ogóle nie dopuszczając go do głosu. I pominę nawet fakt, że gdy jest na kogoś naprawdę wkurzona, perfidnie wykorzystuje przeciwko niemu jego własne potknięcia oraz błędy, żeby się odegrać i po prostu go pogrążyć… Bardziej chodzi mi o to, że w jej przypadku „pozory mylą”, szczególnie jeśli chodzi o kwestię wyglądu… Bo co szczupła, średniego wzrostu kobieta o dość pokaźnym biuście może zrobić facetowi chociażby takiemu jak ja? Teoretycznie nic… Właśnie teoretycznie, gdyż praktyka wygląda zupełnie inaczej… Zwłaszcza gdy ktoś przez pół życia uczy się wschodnich sztuk walki i umie je wykorzystać w razie potrzeby… A ona z pewnością potrafi, co nieraz udowodniła.
Tak się właśnie poznali z Andym. Przynajmniej z grubsza… Wiadomo bowiem jak to jest, gdy ładna dziewczyna jest w niebezpieczeństwie i ni stąd ni zowąd zjawia się nagle książę, który gotowy jest obronić dopiero co napotkaną księżniczkę przed złym smokiem, prawda…? Tak więc jak można się spodziewać, pewnego dnia niewiastą w „potrzebie” okazała się Meg, a jej teoretycznym wybawicielem… mój przyjaciel. Tylko różnica w ich bajce była taka, że akurat ta białogłowa nie potrzebowała żadnej pomocy, żeby powalić ze dwa razy większego od siebie gada… Wystarczyło znać jego słabe strony, a przynajmniej jedną…
Wdrapałem się na piętro od razu kierując wzrok w prawo. Obok drzwi do sypialni szatynki zauważyłem opartego plecami o ścianę Andego, który szeptał coś zawzięcie do stojącego przed nim Johna, żywo gestykulując rękami. Gdy tylko Megan podeszła trochę do nich umilkli, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Uniosłem do góry brwi całkowicie skonfundowany, po czym spojrzałem na Rukiego, który stanął koło mojej nogi.
Jakaś narada wojenna? Spisek? – Ze zdumieniem wymalowanym na twarzy poszedłem wolno za przyjaciółką.
Meg bez słowa minęła chłopaków. Dziewczyna otworzyła drzwi i żwawo weszła do swojej sypialni. Gdy zajrzałem do środka od razu zauważyłem siedzącą w środku Lucy.
To już naprawdę zaczynało robić się dziwne… – Podszedłem do przyjaciół, którzy patrzyli teraz na mnie z jakimś nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Powodzenia – szepnął Andy, po czym klepnął mnie pocieszająco w ramię. Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć lub zadać jakieś pytanie obaj odeszli, a ja patrzyłem za nimi całkowicie zbity z tropu.
- Wracać mi tu! – krzyknęła za nimi Meg, tuż przy moim uchu. Przez ilość decybeli jaką do tego wykorzystała, aż skrzywiłem się lekko, unosząc nieznacznie ramię i próbując docisnąć do niego poszkodowane ucho.
Chłopcy jednak zamiast jej posłuchać i się cofnąć, przyspieszyli tylko swoje kroki, dopadając już schodów.
- Nas w to nie mieszaj – rzucił na odchodnym John, nawet się nie odwracając.
Moje brwi powędrowały jeszcze wyżej, a ja sam dalej stałem w progu, zapewne z mało inteligentną miną, zważywszy na uchylone usta i otwarte szerzej oczy, które śledziły każdy krok postawiony przez dwie postacie schodzące na dół. No to już na pewno nie było normalne. Zwłaszcza jeśli chodziło o Andyego. Mogę teraz mieć tylko nadzieję, że narzeczona będzie dla niego łaskawa pomimo takiej niesubordynacji…
- Długo będziesz tam jeszcze stał? – warknęła szatynka do moich pleców.
Momentalnie otrząsnąłem się z odrętwienia. Zamknąłem usta i odchrząknąłem cicho. Odwróciłem się przodem do pomieszczenia, po czym wszedłem niespiesznie do środka, odruchowo zamykając za sobą drzwi. Stanąłem przed dziewczynami, czekając na dalszy ciąg wydarzeń…
- Siadaj – poinstruowała mnie Megan, wskazując łóżko. Zawahałem się chwilę, ale w ostateczności podszedłem do niego i przycupnąłem posłusznie na jego brzeżku. Spojrzałem na Lucy, która siadała właśnie na krześle po jednej stronie mebla, po czym przeniosłem wzrok na szatynkę, znajdującą się po jego drugiej stronie, opartą plecami o ścianę. Psiak, o którym na chwilę zapomniałem trącił mnie nosem w kolano. Usiadł między moimi nogami, opierając pysk na wewnętrznej stronie uda. Uśmiechnąłem się blado i zerknąłem na niego, po czym położyłem mu rękę na łbie i pogłaskałem, w odpowiedzi na co Ruki zamachał leniwie ogonem, odchylając uszy do tyłu i przymykając oczy.
- Więc… o co chodzi? – Odważyłem się w końcu zapytać, gdy żadna z nich nie pofatygowała się, żeby wszystko mi wyjaśnić. Z ociąganiem przeniosłem niebieskie tęczówki z owczarka na Lucy, która wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Meg.
- To ty nam lepiej powiedz o co chodzi. – Szatynka odezwała się pierwsza. Moja głowa automatycznie odwróciła się w jej stronę. Dziewczyna skrzyżowała ramiona na wysokości swojego brzucha i zatupała jakby niecierpliwie stopą.
Ja? – Zmarszczyłem brwi, nic z tego nie rozumiejąc. – Ale o czym niby? – Pokręciłem się w miejscu, próbują wykombinować do czego obie zmierzają.
- Nie wiem o czym mówicie… – zacząłem niepewnie. Wyprostowałem się na łóżku. Wolną ręką przejechałem po sztywnym materiale jeansów, które miałem na sobie, a drugą dalej niespiesznie głaskałem zwierzaka.
- Jezu, no! – Meg przewróciła wymownie oczami, wyraźnie zirytowana. – Co się dzieje między tobą a Vicem? – syknęła, mrużąc lekko oczy.
Słysząc te słowa zachłysnąłem się wdychanym powietrzem. Dłoń, znajdująca się na łbie psiaka automatycznie znieruchomiała, druga natomiast zacisnęła się na moim kolanie.
Więc o to chodzi? Aż tak widać…? – Moje gardło ścisnęło się, dlatego odetchnąłem głęboko.
- Nic się nie dzieje – skłamałem z trudem. Chciałem brzmieć przekonująco, ale głos mnie zawiódł i trochę się załamał.
No cholera. – Spuściłem wzrok, odchrząkając cicho.
Wiedziałem, że nawet gdybym powiedział to pewnie, bez zająknięcia, dziewczyny i tak by w to nie uwierzyły. W końcu mają tą swoją kobiecą intuicję i tak dalej… Ale przecież nie mogłem im powiedzieć prawdy… Przynajmniej nie teraz. Najpierw musiałem porozmawiać z kimś innym i wyjaśnić z nim chociaż część zagadnień, które mnie trapiły. Zresztą kto by mi w to wszystko uwierzył…? Prędzej posłaliby mnie do psychiatry, a Meg z pewnością uznałaby, że to praca w szpitalu tak mi zaszkodziła… I w sumie po części miałaby rację…
- Nie kłam! – warknęła dziewczyna. – Przecież nie jesteśmy ślepe. Prawie ze sobą nie rozmawiacie. Ty ciągle gdzieś łazisz, a on snuje się jakiś przygaszony…
Kurwa. A co je to w ogóle obchodzi?! – Moje wnętrze momentalnie zalała jakaś wściekłość, która właśnie szukała sobie ujścia. Przez krótką chwilę zmęczenie towarzyszące mi od samego rana odeszło na boczny plan, ustępując miejsca czemuś większemu… W tym momencie czułem się tak, jakby pękło we mnie coś co już od dawna gromadziło się gdzieś w środku, czekając tylko momentu, aby się wydostać i które w tej chwili właśnie go odnalazło… Spojrzałem na szatynkę spod byka.
Odepchnęła się od ściany. Zaczęła maszerować po pokoju, żywo gestykulując i kontynuując swoją wypowiedź, której nawet już nie słuchałem, próbując się opanować, żeby po prostu na nią nie nawrzeszczeć, a w jakiś inny sposób rozładować rozsadzające mnie od środka napięcie.
Zacisnąłem usta w wąską kreskę. Nie lubiłem gdy ktoś wchodzi z butami w moje sprawy. Zwłaszcza ona…
- Nic się nie dzieję… – warknąłem zirytowany. – A nawet jeśli to to nie jest wasza sprawa – syknąłem przez zaciśnięte zęby. Widziałem jak dziewczyna po tych słowach zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na mnie z oburzeniem. Przez chwilę miałem nawet nieodparte wrażenie, że z jej nozdrzy bucha para…
Jednak mało mnie to teraz obchodziło. Już dawno się tak nie zdenerwowałem i nawet nie wiedziałem tak naprawdę dlaczego. W końcu chciały tylko naszego dobra, martwiły się… Więc czemu zareagowałem tak gwałtownie? Mogłem powiedzieć spokojnie… Nie musiałem przecież na nią warczeć…
Boże! – Zgarbiłem się lekko, opierając łokcie na kolanach i ukrywając twarz w dłoniach. Odetchnąłem ciężko. A cała wściekłość w jednej chwili zamieniła się w zwykłą, wszechogarniającą bezsilność.
Tego wszystkiego było już dla mnie zdecydowanie za dużo i chyba byłem tym po prostu zmęczony. Dlatego właśnie tak łatwo się wzburzyłem, choć nie powinienem… W tym momencie czułem się całkowicie wypompowany, jakbym nie miał 30-tki, a co najmniej  jakąś 70-tkę na karku. Jedyne czego teraz pragnąłem najbardziej to ciepłe łóżko, do którego będę się mógł położyć, opatulić szczelnie kołdrą i zasnąć, żeby przespać te ostatnie dni, nie martwiąc się tym wszystkim i nie zastanawiając nad odpowiedziami czy innym cholerstwem. A gdyby jeszcze można było to najchętniej cofnąłbym czas i pojechał z Vicem gdzie indziej lub najlepiej został z nim w domu. A już w ogóle byłoby cudownie gdybym nigdy w życiu nie spotkał Mikaru…
- Josh. – powiedziała już spokojnie Meg, po czym odetchnęła ciężko. Przetarłem zmęczoną twarz dłońmi, zatrzymując je w ostateczności na oczach. – Wbrew pozorom to nie jest tylko wasza sprawa… – Dziewczyna podeszła do łóżka i przykucnęła obok mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu. Wiedziałem, że chce mnie w ten sposób pocieszyć i podnieść na duchu, ale w tej chwili poczułem się jeszcze gorzej… – Jesteście naszymi przyjaciółmi i nie chcemy…
- Tak wiem – przerwałem jej drżącym odrobinę głosem. Odetchnąłem głęboko, próbując się uspokoić, gdyż całe moje wnętrze aż kipiało od emocji… – Ale ja nie mogę… To nie jest najlepszy moment – szepnąłem.
Nie myśląc dłużej podniosłem się pospiesznie z łóżka, siłą rzeczy strącając dłoń dziewczyny z mojego ramienia. Ruki także stanął na łapach, patrząc na mnie uważnie, jakby czekając na sygnał co ma zrobić. Zrobiłem pierwszy krok do przodu…
- Josh ja jeszcze nie skończyłam! – krzyknęła za mną dziewczyna, jednak nie zareagowałem w jakikolwiek sposób.
- Ale ja tak – mruknąłem do siebie, nie zwracając uwagi czy mnie usłyszy i pospiesznie wyszedłem z pokoju. Skierowałem się w stronę schodów, nie zważając już zupełnie na gadanie dziewczyny, którą zostawiłem wraz z Lucy w jej sypialni.
W tej chwili miałem ochotę być jak najdalej od tego miejsca i ich wszystkich. Potrzebowałem choć odrobiny spokoju. I nie chodziło o to, że byłem na nich zły, bo to nawet nie przeszło mi przez myśl, w końcu chcieli dobrze…
Tylko, że dobrymi chęciami to jest piekło wybrukowane…
Gdy zbiegłem ze schodów, od razu skierowałem się do wyjścia z domku. A całe zmęczenie powróciło do mnie ze zdwojoną siłą…
Ostatnio zdecydowanie nie byłem sobą… Chyba jeszcze nigdy nie zachowałem się jak ostatni cham, gdy ktoś chciał mi po prostu pomóc jak dziewczyny… Pomóc uratować coś, co pewnie już jest stracone… i to przeze mnie. Przez nie dającą mi spokoju złudną nadzieję, że mogę być z kimś z całkowicie odmiennego świata niż ten mój. Z osobą, którą teraz najbardziej chciałem zobaczyć…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz